Kafir - Kontakt

  • Uploaded by: Tomasz Mularewicz
  • 0
  • 0
  • January 2021
  • PDF

This document was uploaded by user and they confirmed that they have the permission to share it. If you are author or own the copyright of this book, please report to us by using this DMCA report form. Report DMCA


Overview

Download & View Kafir - Kontakt as PDF for free.

More details

  • Words: 64,641
  • Pages: 275
Loading documents preview...
Spis treści Karta tytułowa. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 4 Karta redakcyjna . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 5 Rozpoznanie. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 6 I. Ucieczka. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 17 II. FOB Warrior . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 26 III. Pierwszy ze stu, które liczyłem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 43 IV. District Center . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 60 V. Śmierć z bliska . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 72 VI. W czeskiej sprawiez generałem Bashim Habibem (Habibullahem) . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 86 VII. Zima na patrolu, czyli Nawa jest ważna, ale Rasana jeszcze ważniejsza. Tener Cojones i Dragon Bitch . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 121 VIII. Niski i Józek, czyli kodeks Pasztunwali . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 150 IX. Trafili Bułeczkę . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 167 X. Wiosna ze Stalowym . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 180 XI. Letnia ofensywa rebeliantów – Bosman nie zawiódł . . . . . . . . . 198 Epilog . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 253 Słowniczek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 267 Okładka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 275

Projekt okładki i stron tytułowych Paweł Panczakiewicz Redakcja merytoryczna Joanna Proczka Redaktor prowadzący Joanna Proczka Redaktor techniczny Marcin Adamczyk Korekta Joanna Kłos (korekto.pl) Bogusława Jędrasik Teresa Kępa Ilustracje zawarte w książce i na okładce pochodzą ze zbiorów prywatnych autora. Copyright © by Bellona Sp. z o.o., Warszawa 2018 Copyright © by Kafir, Warszawa 2018 Zapraszamy na stronę Wydawnictwa www.bellona.pl Dołącz do nas na Facebooku www.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona Księgarnia internetowa www.swiatksiazki.pl ISBN 978-83-11-15586-2 Skład wersji elektronicznej [email protected]

Rozpoznanie

„Ten, kto ceni sobie bogactwo ponad rozpoznanie wroga, nie postępuje jak człowiek, nie jest wodzem armii, nie jest sprzymierzeńcem władcy ani też nie ma zielonego pojęcia o tym, jak należy zwyciężać. Tak więc światły władca i rozsądny generał zawsze wygrywają, osiągają to, czego pospolity człowiek osiągnąć nie potrafi – a wszystko to dzięki temu, że wiedzą wcześniej. Wiedzy takiej nie można otrzymać od bogów, nie można jej zdobyć przez obserwację rzeczywistości, nie można jej też wyczytać z gwiazd. Jedyny sposób, aby poznać wroga, to zdobyć wiadomości o nim od kogoś innego”. Sun Tzu, 544–496 p.n.e., jeden z największych myślicieli Dalekiego Wschodu, Sztuka wojny

Od czasów Sun Tzu minęły tysiące lat. Przez ten czas wyposażenie armii przeszło kosmiczną transformację. Mimo postępu techniki, zamiany łuków i rydwanów na karabiny i myśliwce jedno nie uległo zmianie: aby najefektywniej wykorzystać śmiercionośną technikę, w dalszym ciągu potrzebna jest informacja o przeciwniku. Owszem, w zdobywaniu informacji świat poszedł niesamowicie naprzód. Największe i najlepsze armie posiadają sprzęt szpiegowski naszpikowany elektroniką rodem z Gwiezdnych wojen George’a Lucasa, który kosztuje grube miliony dolarów i potrafi sprawdzić, czy drobnych w portfelu starczy ci na bułkę. Jednak mimo tego, że uzyskuje się informacje dzięki wyspecjalizowanym środkom technicznym, takim jak wszelkiego rodzaju satelity szpiegowskie, samoloty zwiadowcze, bezpilotowce czy urządzenia

nasłuchowe, najważniejszy i najcenniejszy materiał może uzyskać tylko człowiek od drugiego człowieka w indywidualnej rozmowie, w spotkaniu twarzą w twarz. Tylko wtedy można się dowiedzieć, czy osoba mająca w portfelu drobne na bułkę zamierza pójść do piekarni, czy wsiąść do taksówki, zabić kierowcę i wjechać rozpędzonym autem w tłum ludzi na kiermaszu z okazji Dnia Dziecka… Trudno sobie wyobrazić misję wojskową w Afganistanie bez informacyjnego zabezpieczenia dającego niezbędną wiedzę o przeciwniku i jego planach. W Afganistanie główną rolę w działaniach wywiadowczo-rozpoznawczych sił polskich odegrała Służba Kontrwywiadu Wojskowego (SKW), która delegowała na misję specjalnie szkolonych do tego celu oficerów operacyjnych. W Polskim Kontyngencie Wojskowym w Afganistanie oficerowie SKW oficjalnie występowali pod nazwą Narodowa Komórka Kontrwywiadu, w skrócie NKK. Prócz SKW w zdobywaniu informacji brała aktywny udział Służba Wywiadu Wojskowego (SWW), choć bardziej była zaangażowana w działanie określane jako wywiad strategiczny. Mniejszą rolę odgrywała w działaniach wywiadu taktycznego[1] i operacyjnego – tu prym wiodło SKW. W działaniach operacyjnych brała też udział dosyć młoda formacja Wojska Polskiego, czyli sekcje HUMINT (human intelligence) – takie komórki znajdują się etatowo w pułkach rozpoznawczych, jednostce GROM-u, pułku specjalnym z Lublińca oraz jednostce NIL w Krakowie. W ramach misji w Afganistanie powołano do działania specjalną komórkę o nazwie S2X – komórka ta działała już na wojnie w Iraku i wzorowana jest na podobnych strukturach w armii USA. W jej skład wchodzili oficerowie SKW oraz pododdziały HUMINT. SWW nie była częścią wymienionej komórki. Działania S2X w Afganistanie prowadzono poprzez rozpoznanie osobowe z wykorzystaniem niejawnych źródeł informacji osobowej, to znaczy opierając się na osobach pozyskanych do współpracy przez S2X na terenie działania kontyngentu. Żołnierze SKW rozmieszczeni w komórkach NKK i S2X, popularnie określanych w bazie Iksami, wykonywali następujące zadania:

• budowanie i prowadzenie siatki informatorów w rejonie działania patroli oraz w bazie w celu uzyskiwania informacji o zagrożeniach dla bezpieczeństwa, życia i zdrowia żołnierzy; • przepytywanie jeńców (przesłuchiwać nie mieliśmy prawa – od tego były służby Afganistanu, takie jak ANP, ANA, NDS), czyli zdobywanie informacji, które mogą okazać się pomocne podczas prowadzenia działań wojennych czy, jak kto woli, stabilizacyjnych; • prowadzenie cenzury wojskowej, czyli w zasadzie dbanie, by nasi żołnierze nie wrzucali do Internetu treści, które mogłyby w jakikolwiek sposób zagrozić szeroko pojmowanemu bezpieczeństwu; • ściganie przestępstw wojennych (na szczęście w ciągu trwania całej misji stabilizacyjnej, to jest przez ponad 14 lat, Wojsko Polskie nie dopuściło się tak ohydnych czynów. Nie zmienia to faktu, że próbowano taką sytuację wykreować, wykorzystując do tego kontrwywiad wojskowy. SKW raz została wykorzystana, bo inaczej tego ująć nie można, do udziału w bezpodstawnym oskarżeniu polskich żołnierzy o przestępstwa wojenne w Nangar Khel[2]. To był ten jedyny raz, gdy politycy użyli służb wojskowych do swoich partykularnych rozgrywek w kraju, nie bacząc na niebezpieczne konsekwencje, jakie poniosła przy tych działaniach SKW. Ten tragiczny wypadek na misji polskich żołnierzy, bezwzględnie wykorzystany przez polityków, wystarczył, by zniszczyć zaufanie do kontrwywiadu na długie lata. Nadmienić należy, że oskarżeni żołnierze zostali uniewinnieni, ale plama na SKW została); • prowadzenie dezinformacji, czyli wprowadzanie przeciwnika w błąd, najczęściej z wykorzystaniem posiadanej siatki informatorów (kontrwywiad wojskowy podczas misji zajmuje się dodatkowo blokowaniem podejrzanych lub zbyt zażyłych kontaktów z miejscową ludnością oraz tłumaczami bądź żołnierzami i innymi funkcjonariuszami z Afganistanu, które mogą zagrażać bezpieczeństwu stacjonującego kontyngentu, jak również wojskowej dyscyplinie. Do obowiązków SKW dochodziła kontrola spraw finansowych związanych z pomocą dla instytucji w Afganistanie i przeciwdziałanie związanej z nią korupcji).

Powyższe działania SKW miały na celu wyposażenie dowództwa kontyngentu oraz dowództwa sił międzynarodowej koalicji ISAF-u w szczegółową wiedzę dotyczącą między innymi sytuacji wojskowej, informacje o ugrupowaniach zbrojnych rebeliantów. ich uzbrojeniu i metodach prowadzenia walki, wszelkich incydentach na tyłach (w Afganistanie nie było regularnej linii frontu, dlatego tyłami nazywano wszystko, co znajdowało się w bazach wojskowych ISAF-u), które miały wpływ na gotowość bojową pododdziałów wojskowych. By spełnić powyższe wymagania, wojskowe służby specjalne przygotowujące zagraniczną misję sił zbrojnych powinny rozpocząć działania ze znacznym wyprzedzeniem czasowym. Wyprzedzenie czasowe jest potrzebne oficerom wojskowych służb specjalnych na uzyskanie informacji o: zagrożeniach militarnych i pozamilitarnych, religii, wewnętrznej sytuacji politycznej; dokładnej historii regionu, w którym będą stacjonować i działać nasze pododdziały i jej wpływu na bieżące wydarzenia polityczne; o przywódcach ugrupowań zbrojnych, z którymi zmierzą się w przyszłości dowódcy liniowi i ich podwładni; ugrupowaniach polityczno-społecznych i religijnych, tradycji; a nawet klimacie, który ma niebagatelny wpływ na wyposażenie wysyłanych pododdziałów. Po uzyskaniu tych informacji wojskowe służby specjalne powinny dokonać dogłębnej analizy, na której podstawie przedstawią ocenę zachowania ludzi żyjących w tym kraju w stosunku do naszych sił zbrojnych. Czas ten jest niezbędny nie tylko dla uzyskania informacji o przyszłym rejonie działań. To okres potrzebny na podjęcie działań operacyjno-wywiadowczych, których celem będzie pozyskanie agentury lub przynajmniej jej wstępne opracowanie. W przeciwnym razie nasi żołnierze, którzy wkroczą w teren bez posiadania wyżej wymienionych informacji, będą ślepi i głusi, a straty mogą być kolosalne. Zadania te powinni wykonywać oficerowie wojskowych służb specjalnych z największym doświadczeniem wojskowym i operacyjnym zdobytym w trakcie wieloletniej pracy w wojsku i dla wojska. Tylko taki dobór będzie skutkował prawidłowym przygotowaniem do misji w Afganistanie.

Tak to powinno wyglądać… Dla czytelnika różnica między NKK i S2X może być niezrozumiała. Mówiąc ogólnie, S2X, w którego skład wchodzili oficerowie SKW, współdziałało z żołnierzami polskiego HUMINT-u, a jego głównym zadaniem było zdobywanie informacji o talibach (rebeliantach, określanych też skrótem TB) i zagrożeniach zewnętrznych dla polskiego kontyngentu. Uzyskane informacje były w pełni wykorzystywane przez kontyngent. Natomiast oficerowie NKK (Narodowej Komórki Kontrwywiadu) oprócz pracy na rzecz S2X wykonywali dodatkowo zadania wewnętrzne. Niektóre informacje uzyskane przez oficerów NKK o polskim kontyngencie nie były dostępne dla kontyngentu. Przesyłano je zaszyfrowane w formie elektronicznej do centrali SKW w kraju. Dotyczyły one niektórych polskich żołnierzy i ich działań bądź nieformalnych kontaktów, które z różnych przyczyn stanowiły przedmiot zainteresowania SKW. Nie jest to żadna nowość, takie działania prowadzą na misji wszystkie służby specjalne państw ISAF-u. W książce o tym kierunku działań NKK naturalnie nie piszę nic, gdyż są to informacje objęte klauzulą tajności i mam nadzieję, że tak zostanie mimo różnych dziwnych zawirowań w naszym pięknym kraju. Mogę jedynie napisać, że w trakcie misji, mimo fatalnej opinii, jaką posiadała SKW po wypadkach w Nangar Khel, zadbałem, by podległa mi komórka NKK nie spowodowała sytuacji takich jak opisywana w prasie sprawa tej wioski, nieuzasadnione zabranie komputera jednemu z polskich generałów czy nieuprawniona, zbyt głęboka cenzura artykułów polskich korespondentów przebywających w Afganistanie[3],[4]. Świadczyły one niestety o braku doświadczenia personelu SKW, skutkującym nieprofesjonalnym wykonywaniem swoich zadań. Z przyczyn obiektywnych pełne dane personalne ludzi współpracujących z S2X na terenie Afganistanu są znane nie tylko polskim służbom specjalnym, ale też służbom innych państw koalicji antyterrorystycznej (czego nie jestem w stanie do dnia dzisiejszego pojąć). Są znane również siłom bezpieczeństwa Afganistanu (NDS), ponieważ tłumacze S2X w przeważającej części byli rodowitymi Afgańczykami. W mojej opinii, którą zawarłem w książce, w mniejszym lub większym

stopniu współpracowali oni ze służbą bezpieczeństwa swojego kraju, co ewidentnie jest niedopatrzeniem SKW i MON.

S2X-y na patrolu

Nie podaję nazwisk ani nie przedstawiam szczegółowej charakterystyki tych osób, dla pełnego bezpieczeństwa zmieniłem im też pseudonimy, a o niektórych w ogóle nie wspomniałem. Nie podaję też nazwisk polskich oficerów służb specjalnych oraz niektórych metod pracy operacyjnej, którą wykonywałem w trakcie działań w Afganistanie, czego już chyba nie muszę uzasadniać. Wydanie książki osiem lat po wydarzeniach i trzy lata po zakończeniu naszej misji nie jest przypadkowe. Jest spowodowane bezpieczeństwem wymienionych osób oraz działających tam polskich żołnierzy, mimo że część z nich już niestety nie żyje bądź opuściła Afganistan na stałe. Ta książka nie jest opracowaniem historycznym – to są

moje indywidualne, subiektywne wspomnienia z wojny, w której uczestniczyłem przez ponad rok. Opisuję tu moje przeżycia i doświadczenia jako oficera służb specjalnych walczącego na pierwszej linii frontu ramię w ramię z żołnierzami Zgrupowania Bojowego Bravo na VI i VII zmianie (2009–2010) z bazy FOB Warrior, którą popularnie nazywano Rakietową Bazą. Zanim opowiem swoją historię, chciałbym, drogi czytelniku, zacząć od informacji wstępnych na temat Afganistanu. Mieszkańcy Europy czy Ameryki wiedzą doskonale, że w Afganistanie trwa wojna z talibami. Jednak wiedzę, jak wielkie to państwo, gdzie leży, jaki ma klimat i kto je zamieszkuje, posiadło już niewielu z nich. Mało kto z nas ma świadomość, jak naprawdę wygląda okryty złą sławą Afganistan. Mając to na uwadze, poniżej przedstawiam w ogólnym zarysie najważniejsze dane na temat Afganistanu i ludzi go zamieszkujących – kraju, który do końca życia wyrył się w mojej pamięci. Islamska Republika Afganistanu to państwo śródlądowe położone w Azji Środkowej ze stolicą w Kabulu. Kraj, o którym już wiedzieli starożytni Grecy i w którym Aleksander Macedoński jako jeden z pierwszych toczył bitwy z tubylczymi plemionami. Afganistan leży na obszarze górzysto-wyżynnym – połowa kraju to tereny powyżej 2000 metrów nad poziomem morza. Występują tam liczne masywy górskie i wyżynne równiny. W północno-wschodniej części kraju wznoszą się góry Hindukusz, które na wschodzie stykają się z Pamirem i Karakorum. Kraj leży w głębi kontynentu, co sprawia, że klimat jest suchy i przejawia skrajności pogodowe. Latem wieje silny wiatr nazywany wiatrem 120 dni. Częste są burze pyłowe, podczas których widoczność spada do zera, a drobiny piasku wnikają głęboko pod warstwę ubrań. Od maja do września w dolinach panują upały – w ciągu dnia temperatury przekraczają 45°C. Natomiast w górach w tym samym okresie, zwłaszcza na obszarze Hindukuszu, średnia temperatura rzadko kiedy sięga 5°C. Zimy potrafią być surowe i mroźne, z temperaturą do minus 20°C. Państwo zamieszkuje około 33 milionów ludzi z następujących grup etnicznych: Pasztunowie – 40%, Tadżycy – 24%, Uzbecy – 9%, Hazarowie – 9%, Turkmeni – 5%, Ajmakowie – 5%, Persowie – 2%, Beludżowie – 1%. Afganistan graniczy z następującymi państwami: Pakistanem, Iranem,

Chinami, Tadżykistanem, Uzbekistanem i Turkmenistanem. Językami urzędowymi są pasztu i daru. Analfabetyzm sięga 65% populacji. Z uwagi na utrzymujące się od kilkudziesięciu lat konflikty i prowadzone działania wojenne gospodarka afgańska znajduje się w ruinie. Głównym produktem eksportowym jest opium, którego roczna produkcja wynosi od 4 do 5 tysięcy ton, to jest 90% z całego świata. Afganistan jest też niedoścignionym producentem haszyszu. Według ocen ONZ kraj ten wytwarza rocznie od 1500 do 3500 ton haszyszu. Handel konopiami prowadzony jest w całym kraju. Można powiedzieć, że Afganistan wyrósł na światowego lidera na rynku narkotykowym. Produkcją opium i haszyszu trudnią się lokalni watażkowie usadowieni w poszczególnych rejonach kraju, którzy czują się bezkarni ze względu na słabość władzy centralnej i niejednokrotnie powiązani są ze skorumpowaną policją i z wojskiem. Amerykanie do 2015 roku zainwestowali już 8,5 miliarda dolarów w walkę z producentami narkotyków w Afganistanie, a skutek jest taki, że produkcja spadła raptem o 1%. Oprócz handlu narkotykami watażkowie zajmują się także handlem uzbrojeniem, pozostałym w spadku po Rosjanach lub przemyconym z Pakistanu, Chin, Iranu i wielu innych krajów. Broń produkują też nielegalne warsztaty rusznikarskie, gdzie za 5000 rupii można kupić podróbkę MP5 czy kbk AK, a amunicję w magazynku dostaje się w gratisie. Pod przykrywką wojny religijnej kwitnie największy rynek narkotyków i broni na świecie. O ile jednak narkotyki stanowią towar eksportowy, o tyle broń jest produktem bardziej importowym, a popyt wciąż nie maleje. Każdy Afgańczyk jako mężczyzna powinien mieć broń – tak mówi tradycja. Jeszcze do niedawna zgodnie z prawem w kraju można było posiadać jeden kbk AK plus pełny magazynek do ochrony osobistej bez żadnych zezwoleń. Przyjmując, że co trzeci mężczyzna ma broń, jest tam od około 3 do 5 milionów egzemplarzy. Dla przykładu w Polsce mamy 200 tysięcy osób posiadających zarejestrowane egzemplarze broni, z czego połowa to broń myśliwska. Wojna w Afganistanie to stan naturalny. Afgańczycy walczyli z Aleksandrem Macedońskim w 327 roku p.n.e., Czyngis-chanem w XIII

wieku, Anglikami w latach 1839–1879 oraz w 1915 roku, z Rosjanami z kolei w latach 1979–1989. Wojna z talibami trwa nieustannie od 1995. W 2001 roku NATO dołączyło do rządu afgańskiego w walce z talibami. Nie można też zapomnieć o konflikcie z Pakistanem, który – mocniej lub słabiej – tli się od momentu, gdy Pakistan powstał w roku 1947. Afganistan jako jedyny kraj sprzeciwił się uznaniu przez ONZ powstania Pakistanu, ponieważ państwo to zajęło należące do niego niegdyś tereny, zamieszkałe przez plemiona Pasztunów. Afganistan nigdy nie uznał oficjalnie będącej jego granicą z Pakistanem Linii Duranda. Określanie misji kontyngentu NATO w Afganistanie przymiotnikami „stabilizacyjna” i „pokojowa” jest zwykłą hipokryzją naszych polityków. To tylko chwyty reklamowe rządzących, którzy w ten sposób chcą w przekazie do wyborców zmyć z siebie odpowiedzialność. Dla mnie tam, gdzie w wyniku regularnych działań zbrojnych przy wykorzystaniu środków bojowych giną ludzie, mamy do czynienia z wojną, a nie jakimś przykrym incydentem. Przykry incydent to może zajść na skrzyżowaniu, kiedy kierowca ciężarówki skasuje innemu pół auta. Trudno natomiast nazwać incydentem wysadzenie drogi wraz z transporterem bojowym lub ostrzelanie bazy rakietami i granatami moździerzowymi. Powyżej przedstawiłem tło: suche ogólne fakty z historii Afganistanu oraz ważniejszych konfliktów na przestrzeni dziejów tego państwa. Naszkicowałem ogólnie aktualny konflikt z talibami, który trwa od kilkunastu lat, ale dla pełniejszego ukazania problemu trzeba wyjaśnić, kim są talibowie i skąd się wzięli. Talibowie (co w języku pasztu oznacza uczniów) to fundamentalistyczne ugrupowanie islamskie, które powstało w Kandaharze po upadku rządów komunistów w Afganistanie w 1992 bądź 1994 roku. Jego założycielem był Mohammad Omar wraz z 30 członkami medresy, w której nauczał. Z początku składało się z członków plemion Pasztunów. Sunnici uczący się w medresach, przeważnie z pogranicza afgańsko-pakistańskiego, chętnie garnęli się do nowego ugrupowania, które sponsorowały Arabia Saudyjska i Pakistan. Oprócz edukacji religijnej prowadziło ono też szkolenia militarne. Do medres przyjmowano głównie sieroty wojenne, szkoląc je na fanatycznych bojowników islamu. Chrzest bojowy talibów nastąpił w 1994 roku, kiedy to weszli w konflikt zbrojny z mudżahedinami.

W ciągu niespełna trzech lat wojownicy opanowali blisko 90 procent Afganistanu, a w 1996 roku obalili prezydenta Afganistanu Burhanuddina Rabbaniego. Do tak wielkiego sukcesu przyczynili się lokalni watażkowie, którzy mając własne ugrupowania zbrojne, zasilali szeregi talibów oraz oddawali im bez walki kontrolowane przez siebie tereny w zamian za możliwość uprawiania maku i produkcji narkotyków. Zyski ze sprzedaży miały być wykorzystane do walki z niewiernymi. Po zdobyciu Kabulu w 1997 roku talibowie ogłosili Afganistan państwem wyznaniowym i wprowadzili prawo oparte na elementach islamskiego prawa (szariatu) oraz pasztuńskiego kodeksu honorowego (pasztunwali). Sami nazywają się „Tymi, Którzy Szukają Prawdy”. Mężczyzn zobowiązano do noszenia bród oraz ubierania się na wzór Proroka. Zgodnie z nakazem Koranu zarządzono pięciokrotne modlitwy w ciągu dnia. Nowe prawo zabraniało wszelkich rozrywek, telewizji, hazardu. Kobietom drastycznie ograniczono prawa: zakazano pracy i zezwolono na wychodzenie na ulicę tylko w towarzystwie mężczyzn. Nakazano im noszenie na twarzach specjalnych zasłon oraz odebrano prawo do nauki. Przeciwnicy polityczni talibów zostali wymordowani. Społeczność międzynarodowa, twierdząc, że w Afganistanie łamane są prawa człowieka i dochodzi do masowych mordów i ludobójstwa, nie uznawała ich rządów. Inną decyzję podjął jedynie Pakistan, prawdopodobnie w zamian za odstąpienie od roszczeń granicznych. Talibowie w odpowiedzi na brak uznania ich rządu na arenie międzynarodowej udzielili poparcia wszystkim organizacjom islamskim walczącym z „niewiernymi”. Wsparli także skrajne terrorystyczne ugrupowanie Osamy bin Ladena i od 1996 roku udzielali mu schronienia na terenie Afganistanu oraz wspomagali siatkę terrorystyczną Al-Kaida. A teraz zabieram cię, czytelniku, w podróż off-road (czyli w teren – polskie patrole bardzo często jeździły po polach obok drogi, stąd wzięło się to angielskie sformułowanie szeroko używane w Afganistanie) – w odwiedziny do nieujarzmionych plemion Afganistanu, gdzie czasami odnosiłem wrażenie, że NATO jest postrzegane jak małe dzieci w piaskownicy; do kraju, w którym wojna stała się codziennością jak poranny wypiek chleba. Postaram się przybliżyć naród, a w zasadzie plemiona mieszkające na ziemi przeklinanej przez wszystkie armie

i nazywanej wrotami piekieł, których przez 2500 lat nikt nie był w stanie zamknąć.

1 Wywiad wojskowy jako narzędzie polityki bezpieczeństwa państwa, płk rez. Krzysztof Surdyk (oprac.), http://stosunki.pl/?q=content/ wywiad-wojskowyjako-narz%C4%99dzie-polityki-bezpiecze%C5%84stwa-pa%C5%84stw a. 2 W sierpniu 2007 roku do Nangar Khel ruszył polski patrol. Żołnierze mieli dokonać demonstracji siły, bo wcześniej w pobliżu tej miejscowości polski rosomak wpadł na minę pułapkę zastawioną przez talibów. W wiosce akurat trwało wesele. Padły strzały. Zginęło sześć osób, trzy zostały ranne. Prokuratura wojskowa oskarżyła siedmiu żołnierzy o popełnienie zbrodni wojennej. W afgańskiej wiosce w 2007 roku nie popełniono zbrodni wojennej, ale żołnierze źle wykonali rozkaz – uznała Izba Wojskowa Sądu Najwyższego. 3 Newsweek.pl, Tajemnice Nanghar tajemnice-nangar-khel,2313,1,1.html.

Khel,

http://www.newsweek.pl/polska/

4 Elżbieta Rutkowska, Kontrwywiadowi nie udało się wyrzucić mnie z Afganistanu (rozmowa z Marcinem Ogdowskim), http://www.press.pl/tresc/ 33266,kontrwywiadowi-nie-udalo-sie-wyrzucic-mnie-z-afganistanu.

I Ucieczka Potężny samolot transportowy C-17 U.S. Navy wylądował na płycie skąpanego w słońcu lotniska położonego 1800 metrów nad poziomem morza w wąskiej dolinie między górami Hindukusz. Chwilę później maszyna kołowała na bocznym pasie potężnego portu lotniczego. Nagrzane powietrze drgało nad lotniskiem. Żaden z żołnierzy wysiadających na płytę największej bazy wojskowej w Afganistanie nie wiedział, jak wielka jest różnica między newsami w mediach a rzeczywistością wojny w Afganistanie. Tak, nazwijmy sprawy po imieniu: wojny. Po kilkunastu minutach wraz z ponad setką misjonarzy VI zmiany[5] wyładowywałem plecaki z transportowca, szukając swojego. Na twarzy raz po raz czułem podmuch gorącego powietrza. Żar potęgowała nagrzana betonowa płyta lotniska. Momentalnie poczułem strumyk potu cieknący od karku w dół między łopatkami. Mimo że była połowa września 2009 roku, temperatura wynosiła grubo powyżej 30 stopni Celsjusza i po pięciu minutach byłem cały mokry. Na rozmyślania typu: „Oto stanąłem na ziemi afgańskiej” i tym podobne pierdoły nie było czasu. Przelot z bazy wojskowej Manas w Kirgistanie samolotem transportowym C-17 U.S. Navy trwał około godziny. Na lotnisku wojskowym bazy Bagram, które znajdowało się na wysokości prawie 2000 metrów n.p.m., w prowincji Parwan, nie było ludzi z kwiatami. Jedyny orszak powitalny stanowiły czekające na nas odkryte wojskowe ciężarówki marki Star i Jelcz. Na płycie lotniska trzeba się spieszyć, szybko zebrać swój tyłek i co matka ojczyzna dała. Po znalezieniu plecaka wraz

z innymi zapakowałem swój dobytek i cztery litery na pakę ciężarówki, by jak najszybciej opuścić pas startowy, gdyż samolot za chwilę miał się udać w drogę powrotną do Manas po następnych misjonarzy[6]. Ciężarówki z oficerem łącznikowym przewiozły nas do wydzielonej polskiej strefy o bojowej nazwie Camp White Eagle. Tu miałem dostać amunicję do mojego miniberyla i glocka, które od wylotu z Polski dwa dni wcześniej ciągle trzymałem przy sobie. Spałem z nimi, jadłem, srałem – jak rasowy żołnierz. Tak miało być przez całą misję – broń stała się częścią mnie, bez niej nigdzie się nie ruszałem. Po powrocie z misji przez pewien czas machinalnie sprawdzałem, czy glock jest w kaburze na pasie. Nie znajdując znajomego kształtu, przez chwilę czułem się nieswojo i dopiero świadomość, że jestem w Polsce, przywracała spokój. Posiadanie broni przy sobie 24 godziny na dobę odświeżyło moje wspomnienia z czasów służby w jednostkach rozpoznawczych, którą pełniłem przez pięć lat przed wstąpieniem do „zbrodniczej” organizacji WSI (Wojskowe Służby Informacyjne, zlikwidowane w 2006 roku). Oczywiście, jak to w zbrodniczej organizacji, zanim do niej przystąpisz, musisz przejść przez sito egzaminacyjne. Wymagane było zaliczenie różnorakich testów psychologicznych, egzaminów sprawnościowych, rozmów kwalifikacyjnych, dodatkowych badań lekarskich. W dodatku oficer WSI musiał posiadać kierunkowe wykształcenie wojskowe, co w SKW jest zupełnie nie do pomyślenia. Odstąpiono od tych przestarzałych metod, twierdząc, że to zbyteczne i nikomu niepotrzebne. Odkryte ciężarówki przewiozły nas główną ulicą Bagram do polskiego obozowiska. Miałem to szczęście, że nasz oficer łącznikowy kapitan Jarek, ksywka Śpioch, w porę załatwił kilka dwuosobowych kontenerów hotelowych dla całej naszej ekipy SKW. Polskie obozowisko to niewielka wydzielona strefa narodowa, w której na stałe służyło około 50 żołnierzy. Kadra tej małej bazy była odpowiedzialna przede wszystkim za obsługę ludzi oraz wielkotowarowych transportów przybywających z kraju i odlatujących do kraju. W chwili mojego przyjazdu w Bagram przebywało 800 polskich żołnierzy, którzy przylecieli do Afganistanu w ramach VI zmiany. Pierwsza rzecz, która uderza człowieka, gdy wjedzie do jednostki,

kampu czy bazy wojskowej, to hałas. Faceci klną, kłócąc się o sprzęt lub inne pierdoły, silniki samochodów warczą, z kwater dobiega głośna muzyka i śmiech. Tak jest w każdej bazie wojskowej. Polski obóz w Bagram nie odbiegał od normy, z tą różnicą, że w porównaniu z innymi bazami wojskowymi w Afganistanie, gdzie stacjonowali polscy żołnierze, spełniał specyficzne funkcje. Ekipa bazy była tak zwanym nerwem odpowiedzialnym za transport z Polski ludzi i sprzętu: od wozów bojowych typu Rosomak oraz śmigłowców Mi-24 i Mi-17, przez wszelkiego rodzaju środki materiałowe, amunicję, leki, aż po papier toaletowy, czyli „srajtaśmę”. To wszystko trzeba było ściągać drogą lotniczą z Polski do Afganistanu. Całe to cargo należy rozładować, przetransportować do polskiej bazy, zabezpieczyć i opracować dokumentację. Następnie po zaplanowaniu drogi dalszego przerzutu konieczny jest ponowny załadunek. Wszystko to wiąże się z szeregiem zadań, z których każde ma wielkie znaczenie dla gotowości bojowej naszych żołnierzy stacjonujących w bazach rozrzuconych po Afganistanie, których wtedy było już sześć. Naprawdę kupa roboty, dzień i noc, bo transport przychodził drogą lotniczą całą dobę. Obowiązki szefa Narodowej Komórki Kontrwywiadu i S2X na VI zmianie powierzono pułkownikowi Mareczkowi. Ten 45-letni oficer był moim przełożonym zarówno w kraju, jak i tu w Afganistanie. To była jego kolejna misja po Iraku – jako jeden z nielicznych miał doświadczenie wojenne, a ponadto też był „bandytą” z WSI. Mareczek zebrał całą naszą ekipę z SKW i zrobił krótką odprawę dotyczącą pobytu w Bagram. Żołnierz, oprócz tego, że zawsze na coś czeka, zmieniając miejsce postoju, musi orientować się od razu w trzech rzeczach: gdzie ma spać, jeść i srać.

Niecny plan mojego szefa Drugiego dnia pobytu w Bagram pułkownik Mareczek wezwał mnie do siebie. W związku z tym, że byliśmy po imieniu, powiedział bez zbędnych konwenansów: – Słuchaj, potrzeba, żebyś nie leciał ze mną i resztą zespołu do FOB

Ghazni. – Mam zostać w Bagram? – spytałem zaskoczony. – Nie, no co ty, zanudziłbyś się tu – stwierdził Mareczek. Ja to widziałem inaczej. Bagram by mi pasowało – sklepy, dobra infrastruktura, no i, co tu dużo mówić, bezpieczniej. Oczywiście, że baza była atakowana, ale odpowiedzialność za ochronę bazy pod kątem kontrwywiadowczym ponosili Jankesi, którzy nikogo do tego nie dopuszczali, co znacznie zmniejszało zakres zadań typowo operacyjnych oraz ciężar odpowiedzialności. Co prawda w zamian była kupa innych obowiązków, może nawet więcej, ale zdecydowanie mniej odpowiedzialnych z punktu widzenia bezpieczeństwa żołnierzy stacjonujących w bazie. – Polecisz do FOB Warrior – wypalił Mareczek jednym tchem. Szczerze przyznam, że mnie przytkało. W Polsce nie było mowy, bym leciał do Warrior. Marek co prawda wspomniał, że warto by było wzmocnić tę bazę, bo na dzień dzisiejszy są tam jeden oficer SKW, zespół HUMINT-u polskiego oraz jeden tłumacz. Co prawda jest też zespół HUMINT-u amerykańskiego, ale nie ma współpracy, poziom dopływu informacji jest zastraszająco niski. Moje rozmowy z Markiem były jednak luźnymi przymiarkami podczas okresu przygotowawczego i nie miały wiążącego charakteru. – Sam? – spytałem lekko ogłupiały z totalną pustką w głowie. Szef szybko zapewnił mnie, że ma zamiar przekierować tam w krótkim czasie dwóch oficerów oraz dodatkowego tłumacza, a ponadto od dwóch tygodni jest tam już Rudi, porucznik, funkcjonariusz, były policjant. Nie byłem młodym oficerem, aby wykonać każdy durny rozkaz, ale nie byłem też na tyle głupi, aby stawać okoniem od razu na początku misji. Wiedziałem, że Mareczek nie może mnie zmusić, bym się zgodził, ale mógł sprawić, że sam będę żałował, że tego nie zrobiłem. Zasadniczo SKW po 2007 roku cierpiała na cholerne braki kadrowe, jeśli chodzi o oficerów operacyjnych z doświadczeniem wojskowym. Mówiąc szczerze, na VI zmianie oficerów z przynajmniej pięcioletnim doświadczeniem wojskowym i operacyjnym, czyli byłych żołnierzy WSI, było dwóch: Marek i ja. Pozostali to młodzi żołnierze, którzy byli dobrze wyszkoleni i mieli wiedzę wojskową, ale niestety ich doświadczenie

w pracy w kontrwywiadzie wojskowym było niewielkie, a w szczególności brakowało im wprawy w pracy ze źródłami. Jako absolwent rocznego kursu operacyjnego w WSI, po którym przez 14 lat służyłem na stanowisku oficera operacyjnego w różnych związkach taktycznych i na różnych szczeblach, nie byłem zachwycony, że ludzie, z którymi mam wykonywać zadania bojowe, służą w SKW nie dłużej niż dwa lata, a ich kurs operacyjny trwał dwa tygodnie. Nie mówiąc już o tym, że większość, nawet będąc w SKW, nie zajmowała się pracą operacyjną. Wychodziło na to, że doświadczenie i wiedzę operacyjną będą zdobywali w boju. Sorry, ale po 14 latach służby to ja miałem więcej urlopu niż oni praktyki. Miałem prawo myśleć, że na własne życzenie wpadłem z deszczu pod rynnę, a mówiąc dosadniej – wdepnąłem w niezłe gówno. Mareczek dodał, że bardzo się cieszy, że się zgodziłem. Nadmienił też, że spodziewał się mojej zgody i wszystko już załatwił, więc jutro lecę śmigłami do FOB Gardez, skąd wraz z chłopakami z VI zmiany z rzeszowskiej 21. Brygady Strzelców Podhalańskich, którzy tworzą trzon Zgrupowania Bojowego Bravo[7], przerzucą nas do FOB Warrior. Co za kochany szef, wszystko już załatwił, wkurzałem się w duchu. Mareczek przystąpił do omawiania sytuacji w FOB Warrior i zadań, które według niego powinienem wykonać, by poprawić stan zabezpieczenia informacyjnego w bazie. Byłem zbyt oszołomiony, by słuchać pobożnych życzeń mojego przełożonego. Właśnie sobie uświadomiłem, że mój misterny plan zadekowania się w Ghazni na następne pół roku właśnie runął. Nie dość, że miałem trafić do jednej z bardziej w ostatnim okresie ostrzeliwanych przez rebeliantów baz, to jeszcze przejąć odpowiedzialność za bezpieczeństwo całej bazy. Na dodatek z tego, co pamiętałem z materiałów zawartych w meldunkach oficera z FOB Warrior, nie namęczył się on zbytnio, bo skupiał działania na wewnętrznych problemach bazy. Na miejscu jednak zrozumiałem, że błędnie oceniłem pracę oficera, którego miałem zmienić.

Ajdiki

Pułkownik Mareczek przedstawiał mi koncepcje operacyjnego wyjścia poza obręb bazy i pozyskania do współpracy ludzi wśród ANA, ANP, NDS, lokalnych władz dystryktów, miejscowej ludności oraz rebeliantów. Trzeba przyznać: Mareczek miał gadane w temacie i mógł godzinami planować gry kontrwywiadowcze. Nie można mu odmówić tego, że znał się na robocie operacyjnej jak mało kto w SKW. Doskonale też zdawał sobie sprawę, że nie mamy ludzi z doświadczeniem operacyjno-wojskowym. Powiem tak – są piloci samolotów wojskowych i piloci awionetek. My akurat mieliśmy tych drugich. Mareczek musiał przerwać wizję przyszłej pracy operacyjnej, bo całe szczęście zrobiła się już pora lunchu. Ewakuowałem się z ulgą, bo w dalszej kolejności pewnie doszłoby do planowania, jak pochwycić bin Ladena. Po lunchu mieliśmy chwilę oddechu, więc można było trochę się poszlajać i na chwilę zapomnieć o planach mojego szefa. Kiedy od niego

wychodziłem, przypomniało mi się prawo Murphy’ego: nie ma rzeczy niemożliwych dla kogoś, kto nie musi ich zrobić sam. Wraz z kapitanem Włodkiem ruszyliśmy zwiedzić to jedyne w swoim rodzaju wojskowe miasteczko. Bagram to największa amerykańska baza sił lotniczych w Afganistanie: średnio przebywa w niej około 25– 30 tysięcy żołnierzy koalicji wraz z pracownikami cywilnymi. Znajduje się 50 kilometrów od Kabulu, a powstała na bazie gigantycznego sowieckiego lotniska wojskowego. To małe miasto nigdy nie zasypia. Jest tam około 12 potężnych stołówek (DFAC), z czego kilka czynnych całą dobę. Jest kilkadziesiąt sklepów, włącznie z North Face i miejscowymi jubilerami, oraz kilka amerykańskich P/X, a także miejscowe hadżi. Poza tym kilka potężnych profesjonalnych siłowni armii amerykańskiej i największy i najnowocześniejszy szpital wojskowy w całym Afganistanie oraz więzienie dla rebeliantów, o którym chodzą słuchy, że Guantanamo to przy nim uzdrowisko. Po ulicach jeździ najnowocześniejszy sprzęt bojowy NATO, a po chodnikach porusza się mieszanka żołnierzy w mundurach z całego świata. Pokaz mody wojskowej: specjalsi w najmodniejszych butach trekkingowych, piloci obowiązkowo w ray banach, Włosi w kapelusikach z piórkami i tak dalej. Taki Nowy Jork w wydaniu wojskowym. Baza jest tak potężna, że główną ulicą kursują darmowe wojskowe minibusy. Dwadzieścia cztery godziny na dobę słychać samoloty i śmigłowce, w zasadzie co minutę startuje bądź ląduje statek powietrzny – taka mała Gwiazda Śmierci na mapie Afganistanu – i jak to Gwiazda, jest systematycznie atakowana przez rebeliantów na różne sposoby. Mając świadomość, że trafię na pół roku do bazy, w której jedynym centrum kulturalno-rozrywkowym jest difak, poszedłem prosto do P/X. W amerykańskim sklepie kupiłem kilka dodatkowych par skarpet, majtek, latarkę czołówkę i do ręki, nóż Kabar, gogle Wiley X i rękawiczki Mechanix. Będący w temacie wiedzą, że te marki produkują naprawdę dobry sprzęt, potrzebny do działania w warunkach ekstremalnych. W sklepie zostawiłem prawie trzysta dolarów, ale nie mogłem wiedzieć, że obie latarki, zakupione za prawie sto dolarów, stracę już w pierwszym miesiącu. Następne zakupię na hadżi w Warrior. „Prawie oryginalne”, bo z Chin. Za jedną dziesiątą ceny z P/X-u. W mojej profesji miał to być bardzo chodliwy towar.

Na zakupach spotkaliśmy Śpiocha, który jako oficer łącznikowy SKW miał do dyspozycji służbową opancerzoną toyotę. Śpioch bez wahania zaproponował wspólny wyjazd na kwarantannę, gdzie lokalni kierowcy tirów czekali na sprawdzenie ładunku przed wpuszczeniem do bazy Bagram. Teren kwarantanny był ogrodzony i wydzielony poza bazą. Po drodze na kwarantannę minęliśmy kilkanaście cementowni pracujących pełną parą. Wydawały mi się dość zagadkowe, ale temat zszedł na wylot do Warrior i nie dopytałem w końcu, na cholerę tyle cementu. Na kwarantannie kupiłem trzy kartony czerwonych marlboro, taniej niż w P/X i na hadżi, bo za jedną trzecią ceny oficjalnej. Czekający tam kierowcy ciężarówek mieli w ofercie także produkowane w Chinach roleksy i ray bany, też „prawie oryginalne”, z tym że prawie robi naprawdę dużą różnicę. Po cichu liczyliśmy na zakup francuskich koniaków produkowanych z chińskich winogron, ale nie dopisało nam szczęście. Ostatnią butelkę sprzedano rano amerykańskim żołnierzom. Potem powrót na hadżi, zakup chusty arafatki i dodatkowych baterii do latarek. Tu też, w samym centrum Gwiazdy Śmierci, kwitł czarny rynek. Podrabianej tandety z Chin nie brakowało. W P/X i innych sklepach ruch był jak w centrum handlowym przed Bożym Narodzeniem, z tą różnicą, że wszyscy klienci byli uzbrojeni po zęby. Jedni zaopatrywali się, tak jak ja, na wyjazd do bojowej bazy, drudzy, którzy kończyli wojenną wycieczkę, kupowali pamiątki. Po zawartości koszyka na zakupy i zużyciu munduru było widać, kto jest kim i w którą stronę zmierza. Biznes się kręci, rotacja trwa, wojna się toczy. Po zakupach wspólnie udaliśmy się na kolację do jednego z kilkunastu difaków znajdujących się w Bagram. Do kampu wróciłem po kilku godzinach, zdążyłem ochłonąć, wziąłem prysznic w łaźni. Złość minęła; jako żołnierz byłem przyzwyczajony do częstych zmian decyzji moich przełożonych. W myśl starego powiedzenia: zmienność decyzji świadczy o ciągłości dowodzenia. A tak naprawdę byłem zbyt zmęczony, by dalej się tym przejmować, skoro nie miałem wpływu na zaistniałą sytuację. Zaczęło mi zwisać, do której bazy trafię. Liczyło się, czy dam radę i sprostam zadaniu. Pomruk lądujących bądź startujących śmigłowców i samolotów o dziwo pomógł

mi szybko zasnąć.

5 Dowódcą Polskich Sił Zadaniowych (Polish Task Force White Eagle), a jednocześnie dowódcą VI zmiany PKW Afganistan był gen. bryg. Janusz Bronowicz. W skład VI zmiany wchodzili żołnierze następujących jednostek: 21. Brygady Strzelców Podhalańskich z Rzeszowa, 2. Brygady Saperów z Kazunia, 56. Pułku Śmigłowców Bojowych z Inowrocławia, 49. Pułku Śmig łowców Bojowych z Pruszcza Gdańskiego, 2. Pułku Rozpoznawczego z Hrubieszowa, 9. Pułku Rozpoznawczego z Lidzbarka Warmińskiego, 23. Śląskiej Brygady Artylerii z Bolesławca, 25. Brygady Kawalerii Powietrznej z Tomaszowa Mazowieckiego, Centralnej Grupy Działań Psychologicznych z Bydgoszczy, Centralnej Grupy Wsparcia Współpracy Cywilno-Wojskowej (CIMIC) z Kielc, Żandarmerii Wojskowej, a także 28 żołnierzy SKW i około 6 żołnierzy SWW (niechcianych w MON). 6 VI zmiana liczyła ponad 2000 żołnierzy. Rotacja każdej zmiany trwała średnio około 2 miesięcy. Za każdym razem było to potężne przedsięwzięcie logistyczne, angażujące spore siły tak w kraju, jak i na misji w Afganistanie. Żołnierze zajmujący się rotacją to najwyższej klasy fachowcy. Niemniej jednak bez amerykańskiego wsparcia powietrznego dla naszej armii byłoby to niewykonalne z powodu braków w sprzęcie lotniczym. 7 ZB Bravo to nazwa z alfabetu fonetycznego NATO, oznaczenie literowe polskich baz BRAVO – Warrior, ALPHA – Ghazni.

II FOB Warrior Następnego dnia rano miałem już pobraną amunicję, siedem magazynków do beryla i trzy do glocka. Ciężar kamizelki kuloodpornej, na której zamocowane były ładownice, wzrósł w sposób odczuwalny. Śpioch wieczorem potwierdził, że jestem na liście wylotowej do Gardez. Showtime jutro szósta rano. W związku z tym o trzeciej byłem już na nogach i piłem pierwszą kawę, a o piątej siedziałem na lotnisku razem z chłopakami ze zgrupowania Bravo. Jarek, który odwiózł mnie toyotą na lotnisko, przybił mi piątkę i odjechał do kampu. Śpioch miał dosyć Bagram, spędził w nim pół roku, czyli całą V zmianę, i w końcu chciał zmienić klimat. Wbrew pozorom odpowiadał za całą rotację i sprawny transport komponentów SKW, a dodatkowo miał obowiązki typowe dla oficera komórki NKK. To była orka 24 godziny na dobę, bo loty do Polski i z Polski były ciągle, a w Bagram nasi żołnierze, szczególnie ci, którzy kończyli zmianę, często tracili czujność i dochodziło do sytuacji nerwowych. Udało mi się wywalczyć u pułkownika Mareczka, żeby po rotacji, za około miesiąc, został przerzucony do Warrior.

Lokalni pracownicy na bazie

Zgodnie z planem o szóstej rano załadowałem plecak i moje cztery litery do jednego z dwóch śmigłowców CH-47D Chinook. CH-47D, popularnie nazywane taksówkami armii amerykańskiej, spełniały wielorakie zadania transportowe, i to lepiej niż dobrze. Były wzmocnione konstrukcyjnie i zdolne do przenoszenia ciężkich ładunków podwieszonych do trzech haków pod kadłubem. W misji w Afganistanie odegrały jedną z ważniejszych ról jako sprzęt bojowy od transportu żołnierzy (44 wraz ze sprzętem), wsparcie bojowe piechoty i pomoc w przenoszeniu haubicy M198 o wadze ponad siedmiu ton wraz z zapasem 30 sztuk amunicji i 11-osobową obsługą. Chinook dodatkowo wyposażony jest w systemy awioniczne włącznie z odbiornikiem systemu GPS. Jego załoga to standardowo dwóch pilotów plus trzech strzelców pokładowych. Chinook w trakcie działań w Afganistanie operował w terenie górzystym na wysokościach ograniczających użycie podstawowego śmigłowca

transportowego armii amerykańskiej UH-60 Black Hawk. To śmigła, o jakich polska armia mogła tylko pomarzyć, nasze wysłużone Mi-17 były przy nich latającymi muzeami. Chinooki zawsze latały parami – ze względów bezpieczeństwa; bardzo często były osłaniane w lotach bojowych przez śmigłowce bojowe AH-64 Apache. Śmigła wzniosły się w powietrze i skierowały na południe Afganistanu. Prócz chłopaków z Bravo było w nich kilku Amerykanów. Po drodze do Gardez kilkakrotnie mieliśmy międzylądowania w małych bazach bojowych. Jedni wysiadali, drudzy wsiadali. Po trzech godzinach lotu wylądowaliśmy w Gardez, skąd następnego dnia miał odbyć się lot do Warrior. Zakwaterowano nas w namiotach zdolnych pomieścić około setki ludzi. Razem ze mną leciał major Andrzej. Andrzej miał być dowódcą Force Protection w FOB Warrior. Podlegać mieli mu wartownicy na wieżach i na bramie wjazdowej oraz supervisorzy wraz z lokalnymi pracownikami, w żargonie wojskowym określanymi jako lokalsi, których w każdej bazie było kilkudziesięciu lub, jak w Bagram, kilkuset. Do ich obowiązków należało przede wszystkim sprzątanie bazy. Z Andrzejem dogadałem się od razu, to był normalny, twardo stąpający po ziemi oficer. Wielki chłop, z dłońmi jak bochenki chleba. Samym wyglądem wzbudzał respekt i nie przebierał w słowach. Służył jedną zmianę w Iraku, posiadał też doświadczenie misyjne. Wspólnie spędzaliśmy czas w Gardez. Dłużyło się nam, czekanie na transport to żadna przyjemność, tym bardziej że śmigła opóźniły się o jeden dzień. W armii zawsze na coś czekasz… W końcu po trzech dniach od wylotu z Bagram i siedmiu dniach, odkąd opuściłem Polskę, docierałem do celu. Z okna śmigłowca ujrzałem FOB Warrior, najdalej na południe wysuniętą bazę, w której stacjonują nasi żołnierze. Baza umieszczona jest w dolinie i otoczona z każdej strony wysokimi górami. Leży tuż przy drodze Highway 1 (HW1) nieopodal siedziby w dystrykcie Gelan. Powstała w miejscu, w którym kiedyś stał gliniany fort, zbudowany jeszcze przez Brytyjczyków. Dziś pozostały po nim już tylko wymowne ruiny. Śmigłowiec wylądował na helipadzie w FOB Warrior. Mówiąc językiem oficerów „bandyckiej” służby WSI, był to mój obiekt ochrony

kontrwywiadowczej – miałem w nim chronić wszystko i wszystkich. Tygodniowy transport z Polski dobiegł końca. Nareszcie byłem w miejscu, gdzie miałem spędzić rok życia. Kiedy wirniki chinooków przestały warczeć, płaty śmigieł stanęły i opadła kurzawa na helipadzie, zobaczyłem okalające bazę góry, szare, stalowobure, popękane i z licznymi wyłomami. Odnosiłem wrażenie, że dzieli mnie od nich tylko mur bazy. Były teraz znacznie większe, niż gdy widziałem je ze śmigłowca, bardziej niedostępne i majestatyczne. Nie był to krajobraz, który napawał optymizmem, czegoś w nim brakowało. Szybko sobie uświadomiłem, że zieleni drzew i łąk. Tego nie było i to kłuło w oczy, wzbudzając respekt. Jak gdyby już na powitanie góry mówiły: spadaj, nie ty pierwszy, nie ostatni. Ten widok jakoś nie wprawiał mnie w dobry nastrój. Przy płycie lądowiska w opancerzonej toyocie czekali już na mnie oficerowie SKW, Rudi i Jacek, którego rotowałem. Jackowi zostały dwa tygodnie do powrotu do Polski. Już mu zazdrościłem. Nie miał słodko. Rudi był dopiero od miesiąca, więc prawie całą zmianę w Warrior Jacek odbębnił sam. Mówiąc językiem wojskowym, miał przesrane. Chłop w zasadzie nie miał możliwości manewru. Baza źródłowa, na zewnątrz osiem osób i trzy lokalne źródła w środku bazy. Całe nic, jedno spotkanie na dzień i tyle. Oczywiście, kiedy dało się je przeprowadzić i agent się pojawił. Na patrole z chłopakami jeździł rzadko, bo nie miał kto go zastąpić w bazie, więc i robienie źródeł było utrudnione. Był jeszcze zespół HUMINT-u, z którym dzieliliśmy bichatę, ale on podlegał bezpośrednio pod szefa S2X w Ghazni i tylko użyczał Jackowi swojego tłumacza na spotkania ze źródłami. Tłumacza SKW nie było od dwóch miesięcy, a nowy miał się pojawić za tydzień. Na mojej zmianie współpraca z polskim HUMINT-em miała być bardziej ścisła, ale i tak, jak się później okazało, tarcia były. Szefem zespołu HUMINT-u, który pakował się już do kraju, był chorąży Stanisław, stary wyjadacz po sześciu misjach zagranicznych, między innymi w byłej Jugosławii i Iraku. On i jego ludzie byli już bardziej skupieni na rotacji i pakowaniu. Nowy szef sekcji HUMINT-u miał przylecieć jutro, pojutrze. Z tego, co już wiedziałem, miał misyjne doświadczenie. Po rozlokowaniu wszyscy czekali na mnie we wspólnym biurze, które zarazem było miejscem zamieszkania dla nas, SKW i HUMINT-u.

Wyczekujące spojrzenia mówiły wszystko. Wróciłem do mojego pokoiku, jeśli tak można nazwać pomieszczenie o wymiarach dwa na dwa metry z zawieszonym kocem zamiast drzwi i ściankami z płyty paździerzowej, bez okna. Wyciągnąłem półlitrową muszyniankę… Na twarzach misjonarzy momentalnie zagościł uśmiech. Przeważnie nikt nie przylatywał na pusto, no chyba że żandarmeria skasowała mu towar przed samym wylotem. Mało kto też się bawił w słabo gazowane czy kolorowe napoje. Brano czystą muszyniankę z tej prostej przyczyny, że bagaż ograniczony, a towar po dotarciu na miejsce można rozrobić. Nie wiadomo kiedy stanęły na stole puszki z colą i plastikowe kubeczki z difaku. Nie będę ściemniał, gazowane napoje były zakazane. W związku z tym wszyscy je mieli, jak zabrakło, to polski żołnierz nie jest taki, żeby sobie nie poradził. W bazie dla ducha i ciała były siłownia, mały kościółek, difak i, jak się później okazało, działały dwie samodzielne „manufaktury” robiące napój gazowany z rodzynek, granatów i owoców wyniesionych ze stołówki lub kupionych po wioskach. Jak było naprawdę krucho, to bardziej zdesperowani pili shreka, czyli płyn do odkażania dłoni. Shrek zmieszany z soczkami z difaku, jak wojsko mówiło, wstrząśnięty, niezmieszany, najlepiej wchodził z sokiem grejpfrutowym. Nazwę „shrek” żołnierze wymyślili od koloru zielonej plastikowej butelki. Słyszałem, że cena jednej buteleczki dochodziła czasem do 80 dolarów, kurwa, jak za markowy koniak w ekskluzywnej knajpie, no, ale baza w Afganie to był pierwszy sort, nie każdy mógł tu wypić drinka, to i cena odpowiednia. Jak to mówili w bojówce: w Polsce, jak masz kasę, to każdy z tobą wypije drinka, a w Warrior twój szmal znaczy tyle co pusta puszka po coli. Nawet lokals ją wypierdoli. A tak serio, to jeśli ktoś był w desperacji, to płacił, bo żaden psycholog nie pomoże, jak ci strach zagląda do dupy, co najwyżej wypije z tobą. Po kilku głębszych poszedłem spać, a chłopaki zostali przy stole. Ja jeszcze się aklimatyzowałem – mimo wszystko baza znajdowała się na wysokości 2300 metrów nad poziomem morza, trzeba kilku dni, by przywyknąć. Ktoś zaraz wysunie wniosek, że się chlało, a ja mu odpowiem, że piło się mniej niż w kraju. Powody były dwa: pierwszy, byliśmy na wojnie, i drugi, o wiele poważniejszy, mieliśmy poważny problem. Może mniej poważny

niż Ghazni czy Bagram, ale był – mianowicie kłopoty z zaopatrzeniem. Baza Warrior znajduje się w bezpośredniej styczności z Highway 1, formalnie nazywaną obwodnicą o długości 2200 kilometrów. Tworzy ona okrąg na terytorium Afganistanu. To arteria życia i śmierci z racji ciągłych zasadzek na konwoje i IED (improwizowanych ładunków wybuchowych) podkładanych przez talibów. Jest najważniejszą i jedyną drogą asfaltową o tak strategicznym znaczeniu, łączy duże miasta Afganistanu, takie jak Kabul, Ghazni, Kandahar, Farah, Herat czy Mazar. Tylko tą drogą w zasadzie przebiega transport lądowy, wojskowy i cywilny. Można powiedzieć, że FOB Warrior to jedna z najstarszych baz w Afganistanie. W XIX wieku stacjonowali tu Brytyjczycy, o czym świadczy murowany fort w centrum bazy. Po nich sowieccy żołnierze, co widać po obdrapanych czerwonych gwiazdach na starych bramach i wszechobecnych wrakach czołgów, armat oraz kupie zardzewiałego innego sprzętu, która wszędzie się wala. Teraz stacjonują tu wojska NATO. W bazie żołnierze byli rozlokowani w namiotach w drewnianych bichatach i kilku murowanych budynkach. TOC był drewniany i otoczony t-wallami. Wokół bazy rozciągała się panorama gór. Trzon obsady stanowił komponent polski w sile około 500 żołnierzy, do tego z 200 Amerykanów z jednostek inżynieryjnych zajmujących się rozbudową nowego helipadu. Pustynna baza wygląda jak średniowieczna twierdza. Dominującym elementem są umocnienia i schrony zbudowane z betonowych płyt i bloków hesco – potężnych płócienno-drucianych worów wypełnionych gruzem, piachem lub zwykłą ziemią, stawianych jeden na drugim niczym mury zamku wokół bazy. Wymyślone przez żołnierzy armii izraelskiej podczas wojen na Synaju, okazały się świetne. Zestawy fortyfikacyjne Hesco Bastion zaczęto wykorzystywać na masową skalę podczas wojny w Zatoce Perskiej w 1991 roku. Konstrukcja prosta jak cep: specjalne kosze, wykonane z galwanizowanej stalowej siatki okrytej propylenową geowłókniną. Są one bardzo wytrzymałe i mogą chronić przed ostrzałem z granatników przeciwpancernych i innym gównem rakietowym, którym dysponowali rebelianci. Hesco pozwalają na zbudowanie dowolnego umocnienia, od ścian przez punkty kontrolne po schrony. Takie klocki lego dla starych

pierdzieli bawiących się w Indian. Zajebista jest oszczędność czasu i środków potrzebnych na budowę fortyfikacji. Mur wysokości pięciu metrów na odcinku kilkudziesięciu metrów powstaje przez kilka godzin. Do tego prócz hesco są t-walle, z których też powstają mury tworzone z prefabrykowanych żelbetowych elementów. Ich nazwa pochodzi od wyglądu – mur jest szeroki u podstawy i wąski na szczycie, przez co jego przekrój przypomina odwróconą literę T o wysokości około czterech metrów. Stąd właśnie t-wall, czyli w wolnym tłumaczeniu „T-ściana”. Te klocki też wymyślili Izraelczycy jako umocnienie ochronne Zachodniego Brzegu, gdzie stworzono za ich pomocą całą linię obwarowań. Główne zalety muru z t-walli to łatwość budowy oraz przenoszenia. Właściwie wcale nie trzeba go budować, a jedynie postawić. Dzięki prefabrykowanym elementom t-wall nie wymaga ani wylewania fundamentu, ani murowania jego części. Aby stworzyć mur tego typu, wystarczy po prostu postawić koło siebie jego elementy niczym klocki. W końcu zagadka kilkunastu cementowni w Bagram rozwiązana – już wiedziałem, nad czym pracują całymi dniami i co śmigła potem drogą powietrzną lub co tiry lokalsów drogą lądową transportują do baz. Do tego druty kolczaste na hesco z concertiny i wysypane ostrym żwirem uliczki w celu uniknięcia w trakcie opadów błota. Dla baz NATO w Afganistanie, tak jak w dawnych czasach dla zamków, jednym z największych zagrożeń było sforsowanie przez przeciwnika bram wjazdowych. Dlatego w zamkach tworzono potężne wrota, budowano mosty zwodzone czy mocowano dodatkowe zapory przy wejściach. W dzisiejszych czasach miejsca wjazdów do obozu wojskowego nadal są punktami newralgicznymi. Wystarczy sobie tylko wyobrazić, co by się stało w obozie po wjeździe samobójcy w ciężarówce wypełnionej materiałem wybuchowym. Właśnie z powodu takich zagrożeń wymyślono ruchome zapory drogowe, też odlewane z betonu. Obecne bazy, tak jak w średniowiecznych twierdzach, mają wjazd przez dwie bramy. Najpierw brama, gdzie wartownicy to miejscowa policja (ANP) z posterunkiem czynnym 24 godziny na dobę. Po około stu metrach nasza brama, a raczej minitwierdza z obsadą skrytą w bunkrach z hesco i t-walli. Nikt przypadkowo nie może się tu zaplątać, oczywiście co sto metrów na murze wieżyczka z wartownikiem.

Tak samo jak w Bagram, w Warrior przy bazie również lokalsi prowadzą hadżi, co prawda o wiele mniejsze, bo raptem kilka sklepików. Można w nich kupić papierosy, pamiątki, drobny sprzęt elektroniczny, baterie, mydło, a nawet obrazki z Ostatnią wieczerzą Leonarda da Vinci. Jak na muzułmański kraj, to co najmniej dziwne. Nie wiem, czy to nie jakaś ironia losu, ale było tego dużo. Przy bramie głównej standardowo parking z kwarantanną dla ciężarówek, gdzie samochody i towar oraz kierowcy czekają na sprawdzenie przed wjazdem do bazy. Warrior położony jest na płaskim terenie i zajmuje powierzchnię pięciu–sześciu kilometrów kwadratowych. Wyrwany przez wojska NATO skrawek ziemi afgańskiej. Difak w FOB Warrior był w namiocie, a w zasadzie w kilku połączonych. Wybór potraw o wiele skromniejszy niż w Bagram, ale też o wiele bogatszy niż w FOB Giro czy Qarabagh. Jednym słowem, nie można było narzekać. Żarcia typu MacDonald czy KFC do oporu. Zimne soki, puszki z gazowanymi napojami w kilku dużych lodówkach. Zabezpieczenie sanitarne spartańskie i porównywalne do każdej bazy. Oczywiście, była odpowiednia liczba pryszniców i sanitariatów. Na kilkuset chłopa może bez szału, ale dało się wytrzymać. Pralnia chemiczna obsługiwana przez lokalsów pod nadzorem supervisora z amerykańskiej firmy. W zasadzie wszystko, od bichat przez difak po pralnie, łaźnie i sanitariaty, było budowane, a potem obsługiwane przez amerykańskie firmy prywatne. Firmy zatrudniały pracowników z całego świata, włącznie z miejscowymi Afgańczykami. Pracownicy cywilni bazy zajmowali się obsługą i konserwacją urządzeń typu klimatyzacja, oświetlenie, szambo, śmieci. Nad tym oczywiście czuwał dowódca Force Protection z grupą naszych żołnierzy nazywanych potocznie komendanturą bazy. Szefa komendantury Andrzeja poznałem już w Gardez. Musieliśmy ściśle współpracować – to SKW sprawdzało i akceptowało bądź nie pracowników lokalnych, których on zatrudniał, a w bazie, jak już pisałem, było kilkudziesięciu. Wśród lokalsów Jacek zdążył zrobić trzech informatorów, którzy mieli za zadanie informować o wszelkim dziwnym i odbiegającym od normy zachowaniu innych lokalnych pracowników. Było to w zasadzie zadanie równoważne ze zbieraniem informacji na zewnątrz bazy. Pracownicy

lokalni w większości pochodzili z pobliskich miejscowości. Wiedzieli dużo o swoich ziomkach współpracujących z bojownikami talibów. To było też dobre źródło informacji. Stanowili też zagrożenie, bo o tym, że pracują w bazie, wiedzieli również talibowie i zdarzało się, że próbowali wykorzystać ich do działań skierowanych przeciwko żołnierzom koalicji. Kilkakrotnie wydalaliśmy pracowników. Na szczęście, a może dzięki ciężkiej pracy naszego zespołu, nigdy nie doszło do poważniejszego zagrożenia z ich strony. Kilkakrotnie zdarzały się przypadki małego sabotażu, jak umyślne pocięcie linii telefonicznych między posterunkami wartowniczymi czy próby robienia zdjęć w bazie przez lokalnych pracowników, którzy przemycili telefon mimo oficjalnego zakazu i codziennej kontroli przed wpuszczeniem na bazę dokonywanej przez naszych żołnierzy z komendantury. Takich od razu odstawiano na bramę i tracili pracę. Nie ryzykowaliśmy. Bez szczegółowej kontroli każdego dnia na bramie wjazdowej to mogło się bardzo źle skończyć. Mógł trafić się samobójca w pasie szahida i na przykład wysadzić się w stołówce. Praca operacyjna na tym kierunku była ciężka, bo organizacja spotkania ze źródłem wśród pracowników lokalnych wyglądała tak samo jak z innymi źródłami. Musieliśmy zrobić to tak, żeby nie narazić go na niebezpieczeństwo ujawnienia przed innymi pracownikami lokalnymi, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że TB (żargonowe określenie talibów) mimo naszych wysiłków zawsze mieli swojego człowieka wśród lokalsów, który im donosił o liczebności wojska, liczbie pojazdów i infrastrukturze bazy, a także o Afgańczykach współpracujących z „niewiernymi”, jak nas określali talibowie. Tego nie dało się uniknąć. Można było tylko minimalizować zagrożenie i wyłuskiwać potencjalnych agentów rebeliantów. Byli w bazie jeszcze pracownicy cywilni cudzoziemcy, zatrudniani przez firmy amerykańskie jako specjaliści od klimatyzacji czy silników Diesla, które były źródłem prądu w bazie. Ale ich już zatrudniali bezpośrednio Amerykanie, ci pracownicy przeważnie byli z USA bądź z Europy i określało się ich ogólnie jako supervisorów. Lokalsów ze względów bezpieczeństwa nie dopuszczano do prac przy elementach obronnych bazy. Tu już nadzór i budowa leżały po stronie

wojska. Tak wyglądało zaplecze każdej bazy w Afganistanie. Opisałem je w miarę dokładnie, by czytelnik miał wiedzę, że bez Force Protection (komendantury), supervisorów i pracowników lokalnych po tygodniu zdolność bojowa wojsk operacyjnych spadłaby do zera. Brudni i głodni żołnierze, tonący w śmieciach i fekaliach w żadnym razie nie wykonaliby jakichkolwiek działań bojowych.

Pierwsze spotkanie Mimo że była końcówka września, temperatury sięgały 35 stopni Celsjusza. W zasadzie ciągle chodziłem spocony. Organizm musiał przywyknąć i do wysokości, i temperatury. Drugiego dnia pobytu w bazie o dziewiątej rano miałem już zorganizowane spotkanie z supervisorem od lokalnych pracowników sprzątających bazę. Był to młody Pasztun, w wieku około 28 lat, syn biznesmena z pobliskiego miasta Moqur. Omówiliśmy, a w zasadzie zrobił to Jacek, sytuację odnośnie do przyjęcia nowych lokalnych pracowników do pracy w bazie. Jacek miał pretensje do supervisora, że nie powiadomił naszej komórki o wymianie dwóch pracowników. Afgańczyk nieporadnie tłumaczył swoje niedopatrzenie. Efekt był taki, że dwaj nowi pracownicy nie zostali wpuszczeni do bazy.

Stos świeżych chlebków nan

O siedemnastej tego samego dnia pojechaliśmy toyotą w eskorcie hummera HUMINT-u na bazar w Jandzie pod piekarnię, gdzie o tej porze wypiekano świeży afgański chleb, popularnie nazywany nan. Piekarnia afgańska to szumna nazwa, zazwyczaj jest to jedno duże pomieszczenie, czasem dwa. Chleby wyciągane z pieca tandur są od razu sprzedawane. Każdy, kto przychodzi po chleb, musi mieć ze sobą jakiś kawałek materiału czy chustę, w którą sprzedawca zawinie parzący w ręce towar. Jednorazowe plastikowe torby to zbytek, który nie dotarł jeszcze do Afganistanu. Zakup odbiera się prosto z ulicy, z otwartych drzwi. Kupujący ma przed sobą piekarza ze stertą bardzo gorących bochenków chleba nan. Towar jest stale uzupełniany przez piekarza i jego rodzinę, bo przeważnie to interes rodzinny, na zapleczu, zaraz za plecami sprzedawcy, pracują synowie.

W centralnym punkcie sklepu znajduje się tandur. Patrząc z zewnątrz, widać tylko jego otwór o półmetrowej średnicy, z którego bucha żar i wydobywają się płomienie. Konstrukcja jest prosta jak cep. Piec jest gliniany, a ściany grube na około 15 centymetrów. Dawniej w piecu palono drewnem, teraz bardzo popularny stał się zamiennik w postaci butli gazowych. Po jakimś czasie też mieliśmy u siebie taką butlę gazową. Nowy kontakt operacyjny miał sklep z wymianą butli, więc do spotkań była potrzebna legenda. Chleb robi się bardzo prosto – piekarz szybko przykleja do ściany pieca podłużne lub okrągłe placki surowego ciasta. Wypiek trwa około pięciu minut w dobrze rozgrzanym piecu. W Jandzie są dwie piekarnie, z których każda produkuje około 1000 bochenków dziennie w trzech ściśle określonych porach dnia: rano (przed śniadaniem, między szóstą a siódmą), w południe i wieczorem (między siedemnastą a osiemnastą). Gdy my kupowaliśmy chleb, tłumacz HUMINT-u Sahed wraz z Jackiem przyprowadzili z bocznej wąskiej uliczki między domostwami zasłoniętego chustą Talona, nasze źródło z pobliskiej wioski Aghowjan, i niepostrzeżenie pomógł mu ulokować się na tylnym siedzeniu toyoty. Dla mało wytrawnego obserwatora był to zwykły wyjazd po chleb do piekarni znudzonych obozowym żarciem żołnierzy NATO. I tak miało to wyglądać – po to robiliśmy zakupy chleba, warzyw czy mięsa na bazarze. To była nasza operacyjna legenda służąca wejściu w środowisko lokalne. Sklepikarze ze względu na codzienny kontakt z ludnością mają interesującą nas wiedzę. To okazja do nawiązania nowych kontaktów, typowania potencjalnych źródeł, moment do pogadania, zawarcia znajomości, no i oczywiście, żeby niezauważenie odebrać skądś źródło czy wysadzić je po spotkaniu. Było to niebezpieczne i wymagało pełnej gotowości bojowej, ale tylko tak można prowadzić działania operacyjne. Szybki powrót na bazę. Informator siedzi z tyłu, między mną a tłumaczem. Na bramie nie sprawdzają, wartownik tylko zajrzał do środka, czy to aby na pewno to my, a nie talibowie w naszym pojeździe. Podjeżdżamy pod nasz kontener do spotkań, oddalony od centrum bazy, skryty za hangarami remontowymi, niezauważalny. Z niego też niewiele widać – to takie bazowe zadupie, nic tu nie ma. Miejsce specjalnie wybrane po to, by nikt niepowołany się tu nie zaplątał i informator niewiele

zobaczył. W kontenerze skromnie i spartańsko: kwadratowy rozkładany stolik, składane krzesełka, czajnik elektryczny, plastikowe kubki, suche ciasteczka, rodzynki i orzechy z bazaru. W jedynym oknie zasłonięte rolety. Na blaszanej ścianie kalendarz ISAF-u. W środku temperatura powyżej 40 stopni. Jest klimatyzacja, ale trzeba dopiero uruchomić agregator dieslowski. Klimę włączamy tylko na spotkania ze względu na oszczędność paliwa. A nim się zrobi chłodniej, mija z 15 minut. Teraz mam okazję bliżej przyjrzeć się naszemu źródłu, pierwszemu, z którym miałem spotkanie. Wysoki, chudy, prawie zasuszony jak rodzynki afgańskie. Paznokcie u rąk pomalowane henną, co wśród Afgańczyków jest zwyczajem. Krótka czarna broda. Ubrany tradycyjnie w jasnobrązową galabiję (długą koszulę za kolana), tego samego koloru szarawary, na głowie biały lungee (turban), a na nogach schodzone czarne skórzane półbuty bez skarpetek. Wszystko nie pierwszej świeżości. Zapach starego potu bijący od Afgańczyka przypomina o braku wody w okolicy i jego ubóstwie. Kąpiel to luksus dla ogromnej większości Afgańczyków. Nie są brudni, ale artykuły typu mydło czy szampon nie wydają się najważniejsze, gdy jesteś głodny i masz dzieci. Wtedy musi wystarczyć tylko woda, a i tej nie za dużo, bo jej brakuje. Talon to szklarz z Aghowjanu, ma jeszcze pole winogron, które suszy na rodzynki, kilka kóz i osła. Przyjechał na wysłużonym rowerze z miejscowości znajdującej się dwa kilometry na zachód od bazy, najbliższej wsi zaraz po Jandzie. Dziś większy wypas, bo załatwiliśmy muffinki z difaku. Wychudzony agent spogląda łakomie – już wcześniej wiedziałem, że Afgańczycy lubią słodycze, a szczególnie muffinki. Częstujemy go więc. Zachodnie słodycze, batony, czekolady, cukierki to rarytas trudno osiągalny nawet na bazarze. Polskie krówki zrobiły swego czasu furorę wśród Afgańczyków. Oczywiście z początku pytania o rodzinę, zdrowie, jak idą interesy. W międzyczasie robimy herbatę. Talon z apetytem kończy już trzecią muffinkę. Nie wiadomo, czy taki głodny, czy łapczywy, ale obstawiam to pierwsze. Jacek już wcześniej mówił, że jest biedny. Opakowanie po ciastku ląduje pod stołem. Do końca misji nie mogłem się przyzwyczaić, że moi goście zawsze wyrzucali opakowanie, czy to po batonie energetycznym, czy po ciastku, czy pustą zgniecioną puszkę po coli – wszystko lądowało na podłodze

pod stołem. Nie dlatego, że są niekulturalni, po prostu pakowane jedzenie to naprawdę rzadkość, coś jak kosze na śmieci. W Afganistanie to ekstrawagancja dla bardzo bogatych, i to w Kabulu. Na prowincji to przedmiot nieznany, tu nie ma jeszcze cywilizacji. Nie ma więc pojęcia śmieci i zaśmiecania, bo w zasadzie nie mają czym śmiecić. Kaganek cywilizacji nieśliśmy my i dlatego co miesiąc w kanionie wewnątrz bazy płonęło kilka ton śmieci, które jak co miesiąc wytworzyło zgrupowanie prawie 1000 żołnierzy FOB Warrior. Kiedy wiatr zawiał w stronę mieszkalnej części bazy, smród był niesamowity. Tak na marginesie – to w naszej cywilizacji jesteśmy strasznymi śmieciarzami.

Źródło na robocie

Talon przekazał w trakcie spotkania, że Jahodi zlecił swojemu człowiekowi o imieniu Mumin zainstalowanie IED w przepuście wodnym,

którym przejeżdżały nasze patrole udające się w kierunku Shinkay i Gohar. Mumin był w Aghowjan i nocował w tamtejszym meczecie, a potem w hotelu (to szumna nazwa małej noclegowni, którą prowadzi sympatyk rebeliantów Mahomet Said). Talon bezbłędnie wskazał miejsce na mapie. Na tym zakończyliśmy spotkanie, odwieźliśmy źródło za bazę i wysadziliśmy z daleka od wścibskich oczu w przydrożnych krzakach, gdzie agent miał schowany rower. Jacek od razu po spotkaniu nawiązał kontakt telefoniczny z TOC i przekazał uzyskane informacje. Było to bardzo ważne, gdyż na tej trasie nasze patrole poruszały się bardzo często. Sahed, tłumacz HUMINT-u, bardzo sprawnie przekładał, był w tym naprawdę dobry. Jak się okazało, od dwóch lat pracował jako tłumacz ISAF. Spytałem Jacka, gdzie jest nasz tłumacz, na co dostałem krótką odpowiedź, że od dwóch miesięcy go nie ma. Zapytałem więc, jakim sposobem Sahed jest dopuszczony do naszych źródeł przez SKW. Jacek popatrzył na mnie. – Chłopie, obudź się, kto niby miał go dopuścić – powiedział. – Dziewięćdziesiąt procent naszych tłumaczy w SKW jest zatrudnianych przez amerykańską firmę prywatną pracującą na rzecz ISAF i zajmującą się zatrudnianiem lokalnych tłumaczy, najczęściej po szkole w Kabulu. Nikt ich nie sprawdza z naszej strony. Dziewięćdziesiąt procent polskiego kontyngentu korzysta z tłumaczy od tej firmy z przydziału, jak cały ISAF. – Wziął łyk kawy i kontynuował. – Nasza komórka w Afganie liczy ponad dwadzieścia pięć osób. Potrzebujemy na każdą zmianę około dziesięciu tłumaczy, a z Polski dostajemy dwóch, trzech to maks. Potem jeszcze się okazuje, że jeden zna tylko dari, a drugi pasztu, na patrole to nie za bardzo, a przed Warriorem bronią się rękami i nogami. Jakbym nie brał Saheda, to ostatnie dwa miesiące bym mógł się tylko opalać – skończył, pokazując zęby w szerokim uśmiechu. – Co na to Centrala? – spytałem. – W Centrali doskonale znają problem i jest tajemnicą poliszynela, że pracujemy z Afgańczykami. Pryncypały w Centrali doskonale wiedzą, że afgańscy tłumacze znają nasze źródła i przekazywane przez nie informacje. SKW oficjalnie na bieżąco szuka nowych tłumaczy, ale to

wszystko, jak sam widzisz, o kant dupy potłuc. Takie rzeczy to robi się już rok, a nawet dwa lata przed wysłaniem kontyngentu, a nie w trakcie. W Polsce sprawdzanie tłumacza trwa do pół roku. Napisz zapotrzebowanie, to dostaniesz w kwietniu, jak oczywiście znajdą – Jacek zakończył wywód ze stoickim spokojem. Zrozumiałem, że prawda była taka: albo pracujesz z afgańskimi tłumaczami i działasz na rzecz polskich żołnierzy, chroniąc ich przed zasadzkami, IED i ostrzałami rakietowymi bazy, albo nie pracujesz, utrzymujesz tajemnice i się opalasz. Przez rok pobytu w Afganistanie pracowałem z ośmioma tłumaczami, w tym z dwoma Afgańczykami z Polski i polskimi paszportami. Pozostałych sześciu było Afgańczykami zatrudnionymi przez prywatną firmę amerykańską i przypisanymi do polskiego kontyngentu, gdzie dostali przydział do SKW. Najdłużej pracowałem z Momo, ponad siedem miesięcy z krótkimi przerwami, a najkrócej z Polakami – niecałe dwa miesiące. Dorywczo brałem Saheda i Mohammada, kolejnego tłumacza z HUMINT-u. Potem przez ostatnie dwa miesiące pracowałem z Parwizem, młodym Afgańczykiem bezpośrednio po szkole w Kabulu, którego dostałem z przydziału ISAF-u. Najistotniejsze było to, żeby tłumacze znali pasztu i dari, dwa najważniejsze języki w Afganistanie. Tak na marginesie, pięć lat po powrocie z misji, to jest w 2015 roku, miałem kontakt przez Internet z Momo. Pochwalił mi się, że od dwóch lat jest już oficerem NDS (Służba Wywiadu i Kontrwywiadu Afganistanu). Ciekawe, czy aby na pewno tylko dwa lata… Po pierwszych dwóch dniach pobytu i pierwszym spotkaniu ze źródłem miałem już pojęcie, że instrukcje pracy operacyjnej na temat opracowania i pozyskania odpowiedniego źródła można było sobie wsadzić w dupę. Czemu? Bo zgodnie z zapisami w instrukcjach pozyskanie odpowiedniego współpracownika to proces długotrwały i skomplikowany, trwający nawet do roku. W jego trakcie sprawdza się, czy nasz kandydat zna dane środowisko i ma możliwości zdobywania informacji. Czy kandydat osobowością i charakterem daje nadzieję na wyrażenie zgody na współpracę i utrzymanie jej w tajemnicy. Czy ma predyspozycje psychiczne i fizyczne. Czy umie łatwo nawiązywać kontakty i analizować

uzyskiwane informacje. I kupę jeszcze innych „czy”, o których w tej chwili nie chciałem pamiętać. Instrukcja była pisana pod warunki pokojowe, w których ma się czas. Tu ktoś dał dupy i bazę źródłową mieliśmy budować pod ostrzałem przeciwnika, i to dosłownie. Takie zapisy instrukcyjne jak sprawdzanie osobowości kandydata bądź szukanie osób z inicjatywą, zdrowym rozsądkiem (ten zapis o zdrowym rozsądku najbardziej mi się podoba), o dużej odporności psychicznej, umiejących nawiązywać kontakty oraz mających umiejętność oceny i analizy uzyskanych informacji w warunkach realnych („warunki realne”, czyli bezpośrednie zagrożenie życia) – dla mnie osobiście to był zwykły koncert życzeń ludzi, którzy obudzili się z ręką w nocniku. Była oczywiście instrukcja na czas wyjazdu na misje, ale o niej ze względu na kulturę nie napiszę ani słowa. Tu nie było czasu na zabawę. Tu brakowało źródeł już dziś, bo patrole potrzebujące informacji wyjeżdżały w teren dziś, a nie za pół roku czy rok. Tego nie musiał mi nikt tłumaczyć… Wieczorem po napisaniu meldunków ze spotkania można było usiąść i zjeść zakupiony chleb. Zaskoczę was – jest przepyszny, gdy jest świeży, sam byłem zdziwiony. Najlepiej smakował z wojskową mielonką z puszki i afgańską czerwoną cebulą. Lepszej zagrychy do muszynianki i shreka w Afganie nie było. Na drugi dzień tracił swoje walory smakowe, bo nie miał żadnych ulepszaczy. Amerykańskie pieczywo z difaku jest do niczego, sama chemia.

III Pierwszy ze stu, które liczyłem Szósta rano, świst i głuchy wybuch. Słychać tupot nóg na korytarzu naszej bichaty. Spóźniony ryk syreny alarmowej całkowicie odgania chęć dalszego snu. Z początku nie zajarzyłem. Usiadłem półprzytomny na łóżku i automatycznie wcisnąłem buty na nogi. Brak okien w drewnianym baraku uniemożliwiał określenie pory dnia, ale zegarek pokazywał dziesięć po szóstej. W końcu jednak do mnie dotarło: ostrzał. Pobiegłem do bunkra między bichatami. Schyliłem się i zajrzałem do środka – prawie komplet. – Nie spieszyłeś się – stwierdził Jacek, siedzący w piżamie z głową opartą o betonową ścianę bunkra. – Nie zajarzyłem – odpowiedziałem zgodnie z prawdą, zapalając papierosa. Dokładniej rozejrzałem się po wnętrzu betonowego bunkra zbudowanego z półfabrykatów. Większość zgromadzonych osób była w piżamach i klapkach, niektórzy dodatkowo na piżamę zdążyli założyć kamizelki, a kilku było w hełmach. Wyrwani ze snu, teraz drzemią, palą papierosy, jeden trzyma laptopa na kolanach. Na twarzach nie widać ekscytacji – nie był to dla nich pierwszy ostrzał, a ci, co nie dawali sobie z tym rady, szybko się rotowali i wracali do kraju. – Jak długo tak będziemy siedzieć? – spytałem. – Aż na TOC-u odwołają alarm. Pewnie teraz namierzają miejsce odpalenia rakiety, a przynajmniej kierunek, z którego to gówno przyleciało, przeczesując teren kamerami, szukając sprawców i jak… – Jacek nie skończył, bo znowu słychać było świst i głuchy wybuch, tym

razem gdzieś dalej. – W helipad walnęło – głos ze środka bunkra ocenił miejsce eksplozji rakiety. Znów rąbnięcie, tym razem potężniejsze i bez wcześniejszego świstu. A potem drugie. – Counterfire. DAN-y walą w skurwieli – zarechotał nerwowo szczupły chłopak z plutonu bojowego, który mieszkał naprzeciwko nas w murowanych budynkach, z racji wyglądu popularnie określanych świniarnią. Fakt, mieliśmy tu swoją artylerię. Dwie haubice samobieżne DANA – to one tak rąbnęły. Artylerzyści w Warrior często mieli okazję przypieprzyć, i to z konkretnym efektem, to znaczy likwidacją sprawców ostrzału. Głośny ryk syreny obwieścił odwołanie alarmu. Zgromadzeni w bunkrze żołnierze niespiesznie po kolei opuszczają bunkier, rozchodzą się do bichat, domków i namiotów. Przyspieszona pobudka zorganizowana przez talibów rozpoczęła kolejny dzień w FOB Warrior. Taki bunkier stoi przy każdym namiocie, domku, stołówce oraz w innych miejscach. Bunkry są rozrzucone po całej bazie co kilkadziesiąt metrów. Powód nasycenia obozowiska schronami jest jeden: nie wiadomo, kiedy rebelianci walną rakietkę w bazę lub ostrzelają ją z moździerzy czy RPG-7. Pory ostrzału są różne, ale jest jakaś zasada tego całego przerażającego spektaklu – nie strzelają nocą, tylko w dzień, od wschodu do zachodu słońca. Potem nocą nastaje niepisany rozejm. Następuje wtedy przerwa w rosyjskiej ruletce, w której tu rewolwery zastępują rakiety. To był mój pierwszy ostrzał – nie tak go sobie wyobrażałem, nie mam żadnych wrażeń. Nie wiem, może byłem jeszcze zaspany, może bliskość śmierci nie docierała jeszcze do mojej świadomości, może później… TOC wprowadził w bazie Dress Code 2. Więc wkładam kamizelkę, hełm i maszeruję na śniadanie. Posiłek w hełmie i kamizelce jest upierdliwy – człowiek nawet nie wie, kiedy się upieprzy żarciem i zmacha, jakby był na siłce, a nie na misce. Z czasem przestałem chodzić albo brałem na wynos. Wysrać się na wynos nie da, więc zostawiam waszej wyobraźni to, jak wygląda żołnierz na kiblu w pełnym oporządzeniu. Raz próbowałem i odpuściłem – niestety na kiblu jesteś albo bezbronny, albo obsrany. Wybór należy do osoby dokonującej defekacji.

To już miesiąc, odkąd jestem w bazie Warrior. Jacek, oficer, którego rotowałem podczas zorganizowanych kilkunastu spotkań z lokalsami w bazie i na zewnątrz, rzetelnie wprowadził mnie w sytuację kontrwywiadowczą i przekazał mi wszystkie kontakty operacyjne oraz siatkę źródeł, którą udało mu się zrobić w pojedynkę. Przedstawiona mapa kontaktów i wzajemnych powiązań osób, które z nami współpracowały, i tych, których rozpoznawaliśmy, była niesymetryczna i jak na razie znajdowało się w niej więcej figurantów niż źródeł. Siatka naszych agentów nie porażała wielkością, kilku cywili z okolicznych wiosek i dwóch policjantów, ale zawsze coś. Spotkania organizowaliśmy w kontenerze na bazie i na patrolach, gdzie podejmowaliśmy źródła. Z policjantami było łatwiej, mieli swój posterunek na pierwszej bramie, więc mieliśmy legendę do spotkań. W trakcie miesiąca nie było dnia, bym nie był poza bazą. Prócz spotkań zaliczyłem kilkanaście wyjazdów, w tym na Górę Szpiega (posterunek polskich żołnierzy znajdujący się na wysokim wzniesieniu w odległości 3 km od FOB Warrior), do centrum dystryktu Gelan, do Moquru, na patrol w Shinkay, do Aghowjanu i Goharu. Cel wyjazdów był jeden – pozyskanie informacji. A informacje można zdobyć na spotkaniu ze źródłem lub pozyskując kolejne źródła. Trzeba więc poznać jak najwięcej ludzi i teren. Wejść w to środowisko, na ile się da, i to tak, by przeżyć. Każde spotkanie operacyjne to kombinacja, podebranie źródła poza bazą w ustronnym miejscu, takim jak tyły sklepów na bazarze Janda, przydrożne krzaki, pusty kawałek drogi, opuszczony budynek lub bezpośrednio za murem bazy bądź między ciężarówkami na kwarantannie. Miejsce podebrania staramy się zmieniać, choć wybór jest mocno ograniczony. Następnie powrót do bazy przez sieć posterunków, najpierw policji afgańskiej, potem naszych. Agent z krótkim stażem jest w tych momentach mocno zestresowany, boi się rozpoznania i zemsty ze strony rebeliantów. W ciągu całego dnia na bramach wjazdowych do bazy przebywa zawsze kilkanaście osób z lokalnej społeczności, które docierają tu w różnych sprawach: do pracy, z prośbą o udzielenie pomocy medycznej, w poszukiwaniu pracy jako lokalsi czy z wieloma innymi problemami. Rozpoznanie przez niepowołane osoby naszego agenta może nieść

poważne konsekwencje zarówno dla niego, jak i dla nas. Spotkanie przeprowadzamy albo w blaszanym kontenerze umieszczonym ze względów bezpieczeństwa na uboczu bazy za warsztatami remontowymi, albo w naszym biurze, zależnie od kategorii i stopnia zaufania. Oczywiście wobec wszystkich udajemy otwartość, lecz na początku ani on nie ufa nam, ani my jemu. Broń przeładowana, zawsze we dwóch plus tłumacz. Na bramach wjazdowych do bazy wartownicy już nas znają, jak jedziemy, to Afgańczycy podnoszą szlaban, a wartownik tylko macha ręką. Na polskiej bramie, mimo że nas znają, wartownik zawsze zagląda do środka – bo przecież różnie bywa, może już pojazd tylko nasz, a w środku sami rebelianci. Potrafimy trzy, cztery razy dziennie wyjechać, wjechać i tak w kółko, telefon na TOC, TOC dzwoni na posterunek na bramie, Iksy wyjeżdżają, procedura nawiązania łączności z TOC-em z radiostacji w pojeździe. Łatwiejsze są spotkania z przedstawicielami ANP, ANA czy NDS lub władz lokalnych. Tu zawsze można się spotkać pod przykrywką uzgodnień co do organizacji patrolu, pomocy humanitarnej i tego typu spraw. Na początku spotkania zawsze witamy się z wylewnością. Dajemy sobie misiaczki – nie dlatego, że jest taki zwyczaj, raczej by sprawdzić, czy ktoś jest bez pasa szahida, pistoletu, kałacha lub innego gnata, którym jak rozwali, to od razu na miejscu, a nie w bazie, więc to mniejsze straty. Czasem niektórzy mają – a to pistolet, a to AK. Deponujemy, tłumacząc, że przez procedury z bronią do bazy nie wjadą. Ktoś powie: niech ich policjanci afgańscy sprawdzają. Tak, ale nasuwają się pytania – na ile ufać policjantom? Kto będzie chciał dla nas pracować, zdając sobie sprawę, że tutejsza policja wie, że jest informatorem ISAF-u? Jaka jest gwarancja, że policjanci nie są powiązani z rebeliantami i nie przekażą danych personalnych talibom? Okazuje się, że nic, kurwa, nie jest proste, nawet jak jedziesz tylko za bramę na pięć minut i witasz się misiaczkiem z Afgańczykiem. Znasz faceta od dwóch dni, widzisz go drugi raz w życiu i nie masz, kurwa, gwarancji, że się chuj nie wysadzi lub nie pociągnie z kałacha serią na dzień dobry, jak to miało miejsce u Jankesów[8]. Ich zaufane źródło wjechało na bazę w pasie szahida. Samobójcza

detonacja zabiła siedmiu agentów CIA, a drugie tyle zostało rannych. W gorącym okresie latem 2010 zdarzało się, że miałem nawet po pięć, sześć spotkań operacyjnych dziennie. Przy takim natłoku pracy w końcu bez kamizelki, a tylko z kałachem, jeździłem na bramę, by podebrać informatorów. Byle tylko fizycznie wytrzymać w temperaturze 45 stopni Celsjusza, gdzie w humvee było powyżej 50 stopni. Wiem, jest klimatyzacja, ale ona nie jest w stanie zmienić temperatury w 15 minut. Nie ma złotego środka w tej robocie. Jak ktoś mówi, że trzeba się trzymać procedur, to znaczy, że w życiu nie prowadził istotnego źródła, choćby rebelianta, który ryzykuje życie w wypadku ujawnienia. W wielu wypadkach, aby źródło ci zaufało, musisz spotkać się kilkakrotnie i nie możesz pokazać, że ty mu nie ufasz. Osobiście miałem jedną procedurę. Nigdy, ale to nigdy na robotę typu wskazanie przez źródło miejsca schowania weapon & cache lub kwatery rebeliantów nie jeździłem bez agenta, który mi nadał takie informacje. Zawsze na takiej robocie miałem go przy sobie. Potrafiłem zaprosić informatora do bazy i przenocować, a następnie w nocy wyjechać we wskazane miejsce z agentem i moimi ludźmi, oczywiście przy wsparciu patrolu bojowego. To była żelazna zasada – jeśli coś miało się stać, to agent nie mógł się wymigać od odpowiedzialności… Po spotkaniach z informatorami siadało się do komputera. Informacje uzyskane w trakcie spotkań z agentami trzeba uwiecznić w formie meldunków informacyjnych, które oczywiście mają klauzulę tajności. Napisane informacje przegrywało się na służbowy pendrive, a potem zanosiło do kontenera specjalistycznego SKW, w którym znajdował się cały sprzęt do szyfrowania i wysyłania zakodowanych wiadomości. Kontener dla bezpieczeństwa znajdował się przy samym TOC-u, gdzie służba była 24 godziny na dobę. Miejsce wydzielono płotem z siatki i furtką na kłódkę. Potem stalowe kontenerowe drzwi na dwa zamki. Szyfrowanie, wysyłanie i odbieranie meldunków to kolejne dwie, czasem nawet trzy godziny roboty. Pracę kończysz o godzinie dwudziestej drugiej, dwudziestej trzeciej i nie wiesz, czy iść się kąpać, czy paść, tak jak stoisz. Pierwsze dwa tygodnie są najgorsze – trzeba wpaść w rytm pracy, przerywany ostrzałami bazy, wyjazdami na spotkania i na patrole oraz operacje organizowane przez zgrupowanie, bo informacja jest u ludzi za

bramą. Po pierwszych ostrzałach i patrolach wiesz, czy dasz radę, czy lepiej się od razu zrotować do Polski… Wczoraj wraz z patrolem ZB Bravo byłem w polskiej bazie w Qarabagh. Baza mała, trzeba mieć jaja, żeby tu służyć – nie zazdroszczę chłopakom. Wyjazd i powrót trwał 12 godzin bitego siedzenia na dupie w rosomaku. W drodze powrotnej z bazy w Qarabagh autostradą HW1 otworzyliśmy górne włazy desantu w rosomaku. Nareszcie miałem okazję dokładniej obejrzeć afgańską prowincję, którą do tej pory widziałem z lotu śmigłowca i przez wizjery wozów bojowych, zazwyczaj wypełnione kurzem i pyłem. HW1, autostrada i zarazem jedyna droga asfaltowa, była położona w dolinie, której szerokość wahała się od kilku do nawet kilkunastu kilometrów między pasmami afgańskich gór. Jak okiem sięgnąć, wszędzie rozpościerał się krajobraz półpustynny, z rzadka tylko poprzecinany skrawkami ziemi uprawnej, którą rolnicy wyrwali pustyni pod uprawę krzaków winogron lub pszenicy. Raz po raz pojawiały się wałęsające stada owiec, kóz i wielbłądów, poganiane przez pasterzy szukających na tym pustynno-stepowym terenie pożywienia w postaci skąpo występującej roślinności. Wschodni wiatr ganiał po pustkowiu suche krzaki, czasami tworząc efektowne wiry powietrzne z piaskowego pyłu i kurzu. Mijane po drodze miejscowości wyróżniała charakterystyczna parterowa zabudowa z mnóstwem straganów ustawionych przy samej drodze, gdzie toczył się ożywiony handel wszelkim asortymentem. Warzywa, owoce, świeże mięso zwisające na hakach umieszczonych na drewnianych belkach. Prowizoryczne sklepy rowerowe oraz, jak na warunki afgańskie ekskluzywne, sklepy z popularnymi motorami, których było w Afganistanie pełno. Góry starych opon i przez nikogo niesprzątanych śmieci podkreślały wszechobecną biedę. Długotrwały konflikt zbrojny odciskał piętno na tym i tak zubożałym kraju, dodatkowo go rujnując.

Dzieci z Goharu

Przy samym wjeździe do FOB Warrior przywitał nas ostrzał rakietowy – głuche wybuchy dwóch rakiet wystrzelonych przez bojowników przypomniały, że wycieczka dobiegła końca. Jeszcze tego samego dnia w późnych godzinach nocnych analizowałem materiały dotyczące dystryktu Nawa w pełni opanowanego przez rebeliantów. Była to jedna z wielu czarnych plam na mapie NATO. Następnego dnia z samego rana wraz z naszymi patrolami mieliśmy dokonać rekonesansu na tym kierunku w celu ustalenia możliwości dotarcia do stolicy dystryktu. Patrol zjechał z HW1 i powoli ruszył trasą prowadzącą do dystryktu Nawa. Droga była gruntowa, co sprzyjało podkładaniu IED oraz w dużym stopniu spowalniało nasze działania. W zasadzie saperzy z ubezpieczeniem poruszali się cały czas pieszo i rozpoznawali drogę

przed pierwszym pojazdem kolumny. Sprawdzano każdy przepust lub podejrzany fragment drogi. Polskie śmigłowce dające nam wsparcie 20 minut temu odleciały do Ghazni. Niespełna 20 minut po odlocie śmigieł na siódmym kilometrze drogi do Nawy zastawiono zasadzkę. Nasze rosomaki zostały ostrzelane z RPG, na szczęście ogień był niecelny, a odpowiedź z 30-milimetrowych działek rośków ostudziła zapędy rebeliantów. To był pierwszy ostrzał na patrolu, tak zwany TIC, jaki zaliczyłem. Rebelianci w tym rejonie często atakowali nasze patrole, doskonale zdając sobie sprawę, że nie jesteśmy w stanie ruszyć w pogoń, a brak odpowiedniego wsparcia powietrznego jeszcze bardziej ich rozzuchwalał. Na kolejnym kilometrze, tuż przed wioską Spine Ghundey, saperzy zlokalizowali IED. Ładunek wprawnie zneutralizowano, jednak komenda z TOC-u była krótka i rzeczowa: zarządzić odwrót. Nie byłem zadowolony – moim celem było wejście w kontakt z ludnością Spine Ghundey w trakcie planowanej tam szury (spotkania starszeństwa). Właśnie po to jechałem w patrolu. Niestety racja była po stronie TOC-u – przez pięć godzin przebyliśmy niespełna osiem kilometrów, zaliczając TIC i IED. Licząc, że pobyt w miejscowości potrwa około dwóch godzin, a powrót do bazy tyle samo co dojazd, przed zmrokiem nie dotrzemy do FOB Warrior. Kalkulacja czasu pokazywała, że nie osiągniemy zakładanych celów. Decyzja o odwrocie jak najbardziej słuszna. Trzy rosomaki, wzmocnione dwoma pojazdami policji afgańskiej – to mogło się okazać za mało w nocnej potyczce z bojownikami. Tym bardziej że talibowie doskonale wiedzieli, gdzie jesteśmy, i mogli wykorzystać zapadający zmrok do ponowienia ataku na nasz patrol w miejscu jak najbardziej im sprzyjającym. Do bazy dotarliśmy przed nocą.

Policjanci ANP przed operacją cordon & search

Podsumowując, patrol nie dotarł nawet do granicy dystryktu Nawa, która była oddalona od FOB Warrior o 20 kilometrów. Dystrykt w całości opanowany prze talibów dalej był niedostępny. W trakcie prowadzonych działań po raz kolejny uwidocznił się brak odpowiedniego wsparcia powietrznego. Śmigłowce stacjonujące na stałe w Ghazni mogły uczestniczyć w takiej operacji maksymalnie 40 minut. Na dłużej nie pozwalał zapas paliwa w zbiornikach, który wystarczał już tylko na powrót do Ghazni. Na obietnice przełożonych z Ghazni, że w niedługim czasie śmigłowce będą stacjonowały w FOB Warrior, żołnierze reagowali irytacją wyrażaną w niecenzuralnych słowach lub całkowitą obojętnością.

W drodze do szkoły

Następnego dnia Jacek odleciał do Polski – w zasadzie to do Bagram, bo w kraju to on będzie, jak dobrze pójdzie, za tydzień. Znane były przypadki, że żołnierze wracali z misji po dwa, trzy tygodnie, zaliczając kilka baz, nim w końcu trafili do Polski. Rotacja zmian prawie na finiszu. Jeszcze w strefie rządzi V zmiana, ale żołnierze z VI są już prawie wszyscy. Do przekazania obowiązków został tydzień – jutro i pojutrze dotrą ostatni z VI zmiany i odlecą ostatni żołnierze z V zmiany. Po szybkim lunchu na difaku wracałem z Rudim do biura. Mieliśmy jeszcze dzisiaj jedno spotkanie, więc o popołudniowym odpoczynku można było zapomnieć, tym bardziej że przed spotkaniem chciałem zatankować toyotę, która jeździła już na oparach. W planach przed spotkaniem były zakupy na bazarze w Jandzie, gdzie zaopatrywaliśmy

się w lokalne specjały serwowane w ramach poczęstunku dla naszych „gości”. Orzeszki, rodzynki, zielona herbata i oczywiście lokalny chleb prosto z piekarni. Słodycze, które uwielbiali Afgańczycy, i napoje gazowane typu cola czy fanta przynosiliśmy ze stołówki, bo na bazarze ich nie było. Dodatkowo nabijaliśmy na bazarze naszą małą butlę z gazem – można było się bez tego obejść, ale właściciel to nasz nowy kontakt operacyjny, a tu praktycznie wszyscy korzystają z jego usług, bo turystyczne gazowe kuchenki to hit w Afganistanie. Brak elektryczności poza kilkoma największymi miastami oraz paneli słonecznych, na które jednak stać niewielu, powoduje, że przenośne butle gazowe posiada 90 procent afgańskich rodzin. Końcówka października była gorąca, temperatura dochodziła do 28 stopni Celsjusza. Mimo że człowiek przyzwyczaił się do upału oraz zaaklimatyzował do sporej wysokości 2300 metrów nad poziomem morza, to i tak cały czas był mokry od potu, szczególnie przy większym wysiłku, jak choćby szybki posiłek w pełnym oporządzeniu. – Warrior ostatnio dostaje w dupę, tak średnio co drugi dzień – stwierdził Rudi. Machinalnie przytaknąłem, zatopiony w swoich myślach. Rudi miał rację, rebelianci mocno dawali nam się we znaki. Wracaliśmy właśnie z obiadu. Tak w bazie, jak i w jej strefie odpowiedzialności ciągle dochodziło do kontaktów ogniowych, eksplozji IED i systematycznych ostrzałów. Intensywność, i tak spora, wzrosła jeszcze bardziej, odkąd jednym z komendantów rebeliantów został Jahodi. Doszło do tego, że żołnierze zaczęli robić zakłady, czy w danym dniu dojdzie do ostrzału i z którego kierunku strzelą – można rzec, że stało się to sportem obozowym. Nie napawało nas to dumą, gdyż jako komórka S2X powinniśmy uzyskiwać informacje o zamiarach bojowników z wyprzedzeniem. Mistrzostwem w naszej robocie byłaby informacja wyprzedzająca o planowanym terminie ostrzału bazy. Do tego jednak trzeba mieć informatorów przynajmniej w otoczeniu rebeliantów. „Pozyskasz informatorów na zewnątrz wśród rebeliantów” – przypomniał mi się fragment prelekcji mojego szefa Mareczka w Bagram. Z jednej strony nie mogłem narzekać, bo facet pracę znał operacyjną

i lepiej, że to on był szefem, a nie jakiś misio z Centrali SKW mający tyle doświadczenia co ksiądz urlopu macierzyńskiego. Każdy dupek po dwutygodniowym kursie oficerskim, kiedy dostaje biurko w Centrali SKW, z automatu staje się wszechstronnym specjalistą w każdej kontrwywiadowczej dziedzinie, szczególnie w tej najważniejszej, czyli w pracy z agentami. Gdy jednak przychodzi do zderzenia z rzeczywistością, kiedy trzeba podjąć konkretne decyzje typu: jak pozyskać, gdzie pozyskać i kogo pozyskać w warunkach konfliktu zbrojnego, to udowadnia swoimi pomysłami, że głupota nie boli. Doświadczenie funkcjonariusza, który wcześniej pracował na Poczcie Polskiej, był leśniczym czy kierownikiem Biedronki, raczej nie jest potrzebne w kontrwywiadzie wojskowym. Pocieszające w tym wszystkim było to, że wiedziałem już, jak pozyskać, i ustaliłem, że mało ważne jest gdzie, ważne jest za to przez kogo, a potem – kogo. Charakterystyczny świst rakiety w powietrzu momentalnie wyrwał mnie z rozmyślań. – Ostrzał! – krzyknął w tym samym momencie Rudi. Szybko zaczęliśmy biec w kierunku najbliższego schronu, oddalonego o jakieś 15 metrów.

Żołnierze 3. Kandaku

Głuchy wybuch był szybszy, nie przebiegliśmy nawet trzech metrów. Walnęło 100 metrów za nami, przy magazynach mundurówki umieszczonych w blaszanych kontenerach. Spóźniony ryk syreny alarmowej przeszył powietrze. Mimo detonacji rakiety pobiegliśmy do schronu. Kiedy byliśmy już w środku, usłyszeliśmy drugi świst, tym razem pierdolnęło bardzo blisko, centralnie w t-wall przed difakiem. „Jeśli ktoś olał pierwszą rakietę i alarm i został na obiedzie w stołówce, to nie mogło się skończyć dobrze”, pomyślałem, strzepując piach z włosów. Wybuch był tak silny, że nawet w naszym schronie zatrzęsła się ziemia. W schronie prócz kilku szturmanów z bojówki siedział młody kapitan o ksywie Spider. Kapitan był szefem komórki rozpoznania ZBB Bravo. Prócz dowódcy całego zgrupowania, z którym widywałem się codziennie o dwudziestej, by przekazać informacje o ewentualnych zdarzeniach

mających wpływ na bezpieczeństwo FOB Warrior, to właśnie z szefem rozpoznania miałem najczęstszy kontakt służbowy. Spider szybko się zorientował, że jedynym użytecznym źródłem informacji, które ma wpływ na bezpieczeństwo patroli w strefie, jest komórka S2X z FOB Warrior. Informacje, które dostawał drogą elektroniczną z Ghazni, były informacjami wcześniej przekazanymi przez nas i wysłanymi do Ghazni. Spider dostawał to samo z kilkugodzinnym opóźnieniem, co w niektórych momentach mogło mieć kolosalny wpływ na bezpieczeństwo. Dlatego też zaczął bardzo często u nas przebywać. Jako szef rozpoznania codziennie musiał przekazywać informacje dowódcom patroli wyjeżdżającym poza bazę o zagrożeniach na ich trasie. Informacje z Ghazni były żadne, no bo niby skąd w Ghazni mieli wiedzieć, co się dzieje na drodze gruntowej do jakieś wsi oddalonej od nich o ponad sto kilometrów. To nie były ćwiczenia w Polsce, gdzie szef rozpoznania dostawał pełne informacje o przeciwniku i jego położeniu z komputera, dzięki czemu każda „wojna na mapie” była sukcesem. Tu jedyne, co Spider mógł zrobić, to wdrapać się na hesco i prosić bogów o deszcz. Zapaliliśmy papierosa, czekając na odwołanie alarmu. – Macie jakieś newsy o Nawie, bo planowana jest kolejna operacja na tym kierunku? – spytał lekko zrezygnowany kapitan rozpoznania. – Nic nowego, przynajmniej na razie. Gdzie dokładnie chcecie wysłać patrole? – spytałem. Spider wzruszył ramionami, zaciągając się dymem z papierosa. – W tym właśnie problem. Komuś w Ghazni marzy się sukces, chcą zająć dystrykt Nawa, decyzja została podjęta. A my mamy tylko zaplanować operację i zająć Nawę. – Może od razu złapiemy bin Ladena – zażartował Rudi. Spider nic nie powiedział, palił papierosa. – Kiedy ta operacja? – spytałem. – Za miesiąc rozpoczęcie. Cała operacja ma być rozłożona na kilka etapów – relacjonował Spider. – Pierwszy to oczyszczenie drogi do granicy dystryktów Gelan i Nawa oraz przejęcie inicjatywy w terenie poprzez działania kinetyczne patroli i niekinetyczne CIMIC-u, PRT oraz PSYOPS. Zaczniemy od wiosek Lativ, Petav i Spine Ghunday. Tak jak wczoraj. – Wczoraj to raczej działania kinetyczne były po stronie rebeliantòw –

wtrąciłem rozgoryczony. – Bez śmigieł w bazie mamy marne szanse na przejęcie dystryktu Nawa – skwitował szef rozpoznania. Zaciągnąłem się papierosem i przedstawiłem mu pokrótce plan działania S2X. – Dzisiaj mamy spotkanie z agentem mającym dotarcie do tych miejscowości. Zaczniemy zbierać informacje. Może uda nam się ustalić miejsca, z których odpalane są rakiety. Wtedy zniszczymy stanowiska startowe, co utrudni na pewien czas ostrzał bazy z tego kierunku. Przy okazji będziemy poprzez nasze źródła ustalać miejsce zamieszkania talibów. Zaczniemy od wiosek, które wymieniłeś. – Super, przynajmniej będzie można je sprawdzić – zapalił się szef rozpoznania. – Jedziecie może dzisiaj na bazar albo do dystryktu? – zapytał, zmieniając temat. – No – kiwnęliśmy razem z Rudim głowami jak na komendę. – Kupicie nam chleb? – spytał młody oficer, wyciągając z kieszeni spodni zmięte pięć dolarów. – Schowaj, postawisz kawę. Ile tego chleba chcecie? – spytał Rudi. – Pięć placków – odpowiedział uśmiechnięty młody zwiadowca. Mimo wszystko jemu też nie podchodziło pieczywo z difaku. – OK, wpadnij do naszego biura po dziewiętnastej, powinniśmy już wrócić z piekarni – odpowiedziałem. Ryk syreny po około 15 minutach obwieścił odwołanie alarmu. Sygnał straży pożarnej i karetki w bazie to niechybny znak, że ostrzał był celny. Po chwili staliśmy z Rudim przy stołówce, gdzie ratownicy medyczni udzielali pomocy poszkodowanym. Ranny w nogę był pracownik cywilny stołówki. Ostry metalowy odłamek rakiety wbił mu się w udo. Dodatkowo oberwało dwóch żołnierzy amerykańskich znajdujących się w bunkrze w bezpośredniej styczności z t-wallem, który przyjął uderzenie rakiety. Dostali odłamkami betonowego gruzu, przez co doznali kilku lekkich ran ciętych na głowie i twarzy. – Mówiłem ci przecież, że ostatnio Warrior dostaje w dupę – bardziej stwierdził, niż spytał Rudi. – Mówiłeś – odpowiedziałem, ruszając do naszej bichaty. Dalsze wystawanie przy stołówce nie miało sensu i nie działało budująco. Tym

bardziej że musiałem zadzwonić do swojego szefa w Ghazni i zameldować o „incydencie”, jak oficjalnie określano ostrzały bazy, zasadzki ogniowe na patrolach oraz IED wybuchające pod naszymi pojazdami. Zawsze po „incydencie” telefony w bazie się grzeją. Wszyscy meldują swoim przełożonym, a oni swoim przełożonym i tak aż do najwyższej wierchuszki w kraju. Taki łańcuszek informacyjny, bo każdy chce wiedzieć, jakie straty, kto oberwał, gdzie miało miejsce „zdarzenie” – o, to też popularne słowo. W moim przypadku wiązało się to jeszcze z jednym pytaniem zadawanym w trakcie rozmowy przez pułkownika Mareczka, można by rzec, stalowym pytaniem: czy były informacje wyprzedzające o planowanym ataku przez bojowników talibów? Pytanie skądinąd zasadne, ale jakże wkurwiające… Na dodatek tym razem strzelano z południa zza Góry Szpiega. Spokojnie można było obstawić, że ostrzału dokonali rebelianci podlegli komendantowi Faruqowi. To on rządził na południu, ukrywając się w opanowanym przez rebeliantów dystrykcie Nawa. W Ghazni też mieli swoje problemy. Im talibowie również nie odpuszczali. Kilka dni temu doszło do zasadzki, w wyniku której zginęło dwóch naszych żołnierzy, a czterech było rannych, w tym jeden ciężko[9]. Śmierć coraz częściej zaglądała przez hesco do naszych baz w Afganistanie.

8 To był jeden z najtragiczniejszych dni w 62-letniej historii Centralnej Agencji Wywiadowczej. Jordański agent, który miał wydać Amerykanom zastępcę Osamy bin Ladena, zwabił ich w pułapkę i wysadził się w powietrze. Do zamachu doszło w bazie w pobliżu miasta Chost we wschodnim Afganistanie. W eksplozji zginęło siedmiu pracowników CIA, w tym czterech oficerów agencji oraz trzech kontraktorów z firmy Xe (dawniej Blackwater). Wśród zabitych znalazła się komendantka bazy CIA, matka trojga dzieci. Jako ósmy śmierć poniósł kapitan jordańskiego wywiadu Ali bin Zaid, krewny króla Jordanii Abdullaha. Sześć osób zostało rannych. To największe straty poniesione jednego dnia przez Centralną Agencję Wywiadowczą. Zob. Jan Piaseczny, Czarny dzień CIA, „Przegląd” 17.01.2010, https://www.tygodnikprzeglad.pl/czarny-dzien-cia/. 9 W piątek, 9 października 2009 r. około godz. 16.30 czasu lokalnego (14.00 czasu polskiego) podczas konwoju zginęli dwaj polscy żołnierze (zob. http://isaf.wp.mil.pl/pl/ 1_755.html). Do zdarzenia doszło na terenie prowincji Wardak, na drodze Highway 1. Pod jednym z pojazdów typu MRAP Cougar, wchodzących w skład konwoju, którym poruszali się z Ghazni do Bagram polscy żołnierze, eksplodowało improwizowane urządzenie

wybuchowe. Zginęło dwóch polskich żołnierzy: st. szer. Radosław Szyszkiewicz oraz st. szer. Szymon Graczyk. Obaj polegli byli żołnierzami V zmiany Polskich Sił Zadaniowych. W kraju służyli w 5. pułku inżynieryjnym w Szczecinie. W wyniku zdarzenia czterech innych żołnierzy zostało rannych, w tym jeden ciężko.

IV District Center Wczoraj dołączyli do naszego zespołu S2X Larry i Śpioch. Obydwaj mają już po sześć miesięcy pobytu w Afganistanie za sobą. Śpioch do tej pory stacjonował w Bagram, a Larry w Ghazni. W Warrior są pierwszy raz. Szef, pułkownik Mareczek, dotrzymał słowa i wzmocnił zespół S2X w FOB Warrior. Jest nas więc czterech plus tłumacz Momo. Siedzibę władz lokalnych dystryktu Gelan oraz komendę policji umiejscowiono w kompleksie dwóch parterowych murowanych budynków. Całość zabezpieczał czterometrowy betonowy płot na bazie prostokąta z wieżyczkami strażniczymi w każdym rogu. Dzięki temu całość pełniła funkcję obronną i wyglądała niczym mały fort. Kompleks został zbudowany kilka lat temu przez firmy zachodnie pod patronatem Amerykanów. Dystrykt ma węzły sanitarne i media. Był taki, gdy Amerykanie przekazali go Afgańczykom. Pewnie był taki nawet jeszcze kilka dni później, ale potem budynek tylko z zewnątrz wyglądał przyzwoicie. Teraz w środku panował bałagan, stare zużyte meble pokrywała cienka warstwa pustynnego kurzu, a w powietrzu unosił się wszechobecny zapach zgniłego jedzenia i przepoconych mundurów. Węzeł sanitarny nie działał i dawno nikt go nie używał. Ubikacje i kabiny prysznicowe zamieniono na magazyny, w tym żywnościowy. Nie można całkowicie zrzucić winy na Afgańczyków i mieć do nich pretensji za dewastację budynków. Problem nie tkwił w braku wiedzy, jak korzystać z toalety czy umywalki. Nie był to też wandalizm czy brak szacunku do przekazanego mienia – wszystkie media były używane do chwili, gdy trzeba było przeprowadzić konserwację. W tym momencie

wyszło na to, że w całym obiekcie nie ma żadnej osoby z uprawnieniami hydraulika. Nie ma też przeszkolonych elektryków i innej kadry mogącej zarządzać i utrzymać taki budynek w ciągłym działaniu. Nie był to odosobniony przypadek, z którym się spotkałem. Podobna sytuacja była w Moqurze, w koszarach 3. Kandaku (odpowiednik polskiego batalionu). Tam przez przypadek zlokalizowałem około 20 plastikowych toalet, popularnie nazywanych u nas toitoiami. Na toalety z Zachodu natknąłem się w nieużywanej części koszar, gdzie mieliśmy spotkanie z nowo pozyskanym oficerem armii afgańskiej. Stały przy ruinach muru pamiętającego czasy Anglików. Jak już pisałem, plastikowych toalet było około 20, ustawionych w jednym rzędzie, eleganckich, mało zniszczonych, ale od dawna nieużywanych. Wiedziony ciekawością spytałem oficera armii afgańskiej, dlaczego ich nie używają. – Bo są zapchane, a nikt w całym kandaku nie wie, jak to obsłużyć. Nie mamy szambiarki ani środków chemicznych, na dodatek to się nie nadaje – odpowiedział oficer.

S2X i HUMINT na Górze Szpiega, w tle siedziba District Center

Nie skomentowałem, ale pomyślałem: „Głupie gadanie, nie nadaje się”. Po miesiącu, gdy zapomniałem już o temacie, niespodziewanie przycisnęła mnie potrzeba wypróżnienia nie tylko pęcherza… Przebywałem akurat w naszej bazie na bramie wjazdowej, gdzie też są plastikowe toalety. Skorzystałem, bo do węzłów sanitarnych było za daleko. Po minucie w ubikacji już wiedziałem, że Afgańczycy mają rację – nie nadają się. Czemu? A załatwialiście potrzebę kiedyś w plastikowym kiblu w samo południe, latem, przy temperaturze w słońcu blisko 45 stopni Celsjusza? W tym plastikowym wychodku sięga ona 80 stopni. Taka, cholera, darmowa sauna, śmierdząca fekaliami na kilometr. Po skorzystaniu wyszedłem cały mokry od potu, tak że musiałem od razu iść pod prysznic. Potem wszyscy są zdziwieni, że Afgańczycy nie chcą być spoceni i srają jak zawsze, przy murach i w cieniu. Dodam, że nikt nie pomyślał, że plastikowe kible trzeba opróżniać, dezynfekować środkami chemicznymi

i wywozić szambo specjalnym pojazdem, którego też nie ma. Takich zgrzytów było mnóstwo, co wskazuje na braki w przeprowadzonej analizie przygotowania do misji. Nie wojskowej, ale cywilnej. To rządy państw biorących udział w tej wojnie powinny wiedzieć, jaki cel chcą osiągnąć prócz militarnego, a dobranie metod zlecić porządnym biurom analitycznym – z pytaniem, jak pomagać, żeby nie wyrzucić kilku miliardów dolarów do plastikowego szaletu. Reasumując, za wszelkimi inwestycjami typu budowa infrastruktury powinna iść szeroko pojęta edukacja z konserwacji, remontów i tak dalej. O tym nikt nie pomyślał, więc cały dar XXI wieku, podejrzewam, liczony w dziesiątkach milionów dolarów, trafił szlag po kilku miesiącach użytkowania. Afganistan to nie tylko kilka miast typu Kabul i Kandahar. To też, a może przede wszystkim wsie, które w przytłaczającej większości zamieszkują analfabeci – w niektórych wioskach stanowią oni 80–90 procent. Na terenach wiejskich nie ma elektryfikacji ani kanalizacji, domy są budowane z gliny, sposobem znanym od tysięcy lat. Nie zmienia to faktu, że Afgańczycy to naród inteligentny, zaradny i kreatywny. Mają duże doświadczenie życiowe i umiejętności dostosowania się do bardzo ciężkich warunków życia. Pomoc im jest wskazana, ale powinno się jej udzielać mądrze.

Stalowy Stalowy przywitał nas szerokim uśmiechem, zapraszając od razu do kancelarii, która służyła mu zarazem za kwaterę prywatną. Na dywanie były już rozstawione talerze z posiłkiem. Zdjąłem buty i zająłem miejsce wskazane przez gospodarza, siadając po turecku. Młodziutki policjant, może 16-letni, podawał szklanki i nalewał herbatę z termosów. W trakcie posiłku rozmawialiśmy o kuchni afgańskiej i jej smakołykach, o świeżych owocach i ulubionych potrawach. O wszystkim prócz tak zwanych spraw służbowych. Taki dobry zwyczaj Afgańczyków w myśl ich narodowego przysłowia: najpierw posiłek, potem rozmowy o interesach.

Poczęstunek w District Center

Na obiad podano palau z mięsa jagnięcego, przygotowany na głębokim tłuszczu i w nim podany. Mięso, obok ryż, rodzynki, pokrojony arbuz, jabłka, chleb nan. Wszystko jedliśmy rękami. Jagnięcina, mimo że obficie polana tłuszczem, była bardzo smaczna. Do picia zielona herbata i landrynki zamiast cukru. Przy herbacie Stalowy opowiadał o afgańskiej historii i wojownikach. Walka była i jest esencją życia ludzi takich jak on, którzy aby bić się do ostatniej kropli krwi, nie potrzebują zbyt wiele. Wspominał interwencję radziecką – był wtedy młodym mudżahedinem, a chleb nan i woda wystarczały mu, aby mógł całą dobę biegać z karabinem po górach i spędzać sen z powiek nieporównywalnie lepiej wyposażonym Sowietom. Oczywiście wykazywaliśmy zainteresowanie – bezsprzecznie musiał być mudżahedinem, wiele osób to potwierdzało. Stalowy miał duży

autorytet wśród lokalnej społeczności. Następnie rozmowa zeszła na Narodowe Siły Zbrojne Afganistanu (NASF), w których skład wchodzą Afgańska Armia Narodowa (ANA) i policja narodowa (ANP) oraz afgański wywiad i kontrwywiad (NDS). Stalowy stwierdził, że budowanie sił afgańskiej policji i wojska napotyka wiele rozmaitych trudności organizacyjno-rekrutacyjnych, ale od paru lat można zaobserwować zdecydowany wzrost zainteresowania pracą w afgańskiej armii. To, że policja i armia w kraju rosną w siłę, jest sąsiadom, a szczególnie Pakistanowi, nie na rękę. Pakistan będzie zawsze zainteresowany destabilizacją Afganistanu. Zapytałem, skąd mają poborowych do policji i armii. Stalowy wyjaśnił, że afgańscy szeregowi policjanci i żołnierze to często zwykli rolnicy, pasterze, których albo dotknął nieurodzaj, albo stracili swoje bydło; kupcy, którym nie wiodło się w interesach; byli plantatorzy maku opiumowego; uchodźcy z Pakistanu i Iranu oraz bezrobotna, niewykształcona młodzież, której w żadnym z zakątków kraju nie brakuje. Większość poborowych to analfabeci. Do służb mundurowych w państwie, w którym panuje nędza i powszechne bezrobocie, przyciąga ich perspektywa stałego dochodu. Nie zarabiają jednak kokosów. Z tego, co powiedział Stalowy, ich żołd w przeliczeniu na naszą walutę wynosi od 500 do 800 złotych miesięcznie – lepiej zarabiają jedynie wysocy rangą oficerowie. Wykorzystują to talibowie, którzy starają się płacić swoim bojownikom nieco więcej. W Afganistanie popularne jest twierdzenie, że osoby mające doświadczenie militarne i obycie z uzbrojeniem, choćby podstawowe, nie mają zaufania ani do władz, ani do rebeliantów – przeliczają na chłodno, po której stronie konfliktu są w stanie więcej zarobić. Niebagatelny wpływ na podjętą decyzję ma też miejsce zamieszkania: jeśli mieszkasz w Nawie, tak jak całe twoje plemię, będziesz służył talibom, bo oni tam rządzą. Wstąpienie do policji czy wojska jest wyrokiem śmierci dla ciebie i twojej rodziny. Stając otwarcie po jednej ze stron konfliktu, musisz liczyć się z tym, że taki wybór możesz przypłacić życiem. Tak było też ze Stalowym – cała jego rodzina popierała nowe rządy, jego dwóch synów służy w policji, a trzeci jest w szkole w Kabulu. Stalowy już dawno temu opowiedział się za jedną ze stron.

Po dwóch godzinach mieliśmy omówione dalsze zasady współpracy, włącznie z jutrzejszym wsparciem policjantów podczas patrolu, oraz zacieśniliśmy kontakty interpersonalne. Pożegnałem gospodarzy i udałem się w drogę powrotną do bazy. Byłem umówiony z policjantami na jutrzejszy wyjazd do Goharu i mogłem spokojnie planować dalsze działania. Już dawno się zorientowałem, że Afgańczycy mają żal do wojsk koalicji, że traktują ich protekcjonalnie i z góry. Byli bardzo wyczuleni na brak szacunku do ich zwyczajów, nie mówiąc już o zaufaniu. Dlatego bardzo często afgańscy dowódcy wojska i policji pozwalali sobie na złośliwości – na przykład zamiast wyjechać na patrol o ósmej rano, przyjeżdżali spóźnieni cztery godziny albo w ogóle, twierdząc, że przecież miał być jutro. Naszych sztabowców trafiał szlag, bo tu przecież operacja o kryptonimie „Coś tam, coś tam” zaplanowana i zatwierdzona przez przełożonych. Piętnaście gotowych do wyjazdu rosomaków i MRAP-ów od dwóch godzin stoi w kolumnie. W Bagram apache’e grzeją silniki do osłony z powietrza, a tu nie ma najważniejszego elementu. Bez afgańskiej policji i wojska siły NATO nie miały prawa nikogo kontrolować, nie mówiąc już o przeszukaniach prywatnych domostw. Oficjalnie siły koalicji mogą co najwyżej pilnować piachu na pustyni. Jedyne, co można było w tej sytuacji zrobić, to wysłać patrole w strefę działania z zadaniem odstraszania potencjalnych prób atakowania bazy rakietami przez rebeliantów. Wbrew pozorom takie działania często organizowano i mimo że głupie, przynosiły krótkotrwały efekt, bo ostrzał zazwyczaj następował dopiero w momencie, gdy patrol zjeżdżał do bazy. Wiem, że to bez sensu, ale w wojsku jest zasada: jeśli coś jest głupie, a działa, to nie jest głupie. Mając to doświadczenie, wolałem sobie wypracować „wejścia” w dystryktach takich jak Gelan i Moqur oraz w 3. Kandaku. Szacunek i oczywiście bakszysz zrobiły swoje. Miałem dwa w jednym: informacje i zawsze gotowe Narodowe Siły Zbrojne Afganistanu do działania. W humvee spytałem Momo, czemu tak dziwnie się uśmiechał przez większość spotkania. Nasz tłumacz oznajmił, że Stalowy ma własnego bacha bazi. Nie wiedziałem, o co chodzi, więc poprosiłem naszego tłumacza, by mi to objaśnił. Okazało się, że chodzi o tego młodego

policjanta, który podawał herbatę i jedzenie. Bacha bazi to „tańczący chłopiec”. Samo takie określenie na młodego policjanta nie kojarzyło mi się z niczym obraźliwym ani śmiesznym. Szybko się okazało, że bardzo się myliłem. Pod tą zgoła niewinną nazwą ukryta była zwykła pedofilia, którą usprawiedliwiano tradycją. Co prawda ten chłopiec był według Momo trochę za stary, bo miał 16 lat, ale wszyscy na posterunku i w dystrykcie nazywali tak młodego policjanta. W Afganistanie, tak jak w innych krajach muzułmańskich, wolny mężczyzna nie ma zbyt wielu okazji, aby podziwiać kobiece wdzięki, ale przyznam, że mnie przytkało. Później, w dalszych kontaktach z miejscowymi Afgańczykami, bardzo często widziałem podobne przypadki, można powiedzieć, że były to nagminne sytuacje w armii afgańskiej i policji.

Incydent na bramie Wjechaliśmy na bramę wjazdową do FOB Warrior. Dowódca posterunku podbiegł do samochodu i powiedział, że dziś jest problem na bramie, brakuje tłumacza, bo wszyscy są w polu z patrolami. A tam leży facet i się nie rusza – jakiś kwadrans temu przywieźli go czarną terenówką, krzyczeli coś po arabsku, wyjęli go na kocu z samochodu i odjechali. Wysiadłem z hummera. Faktycznie, 50 metrów dalej leżał w bezruchu człowiek. – Wcześniej coś krzyczał, ale jest za daleko i nie rozumieliśmy – przypomniał sobie zdenerwowany wartownik. I napomknął o dużej czarnej torbie. – Torba? Jaka torba? Daj lornetkę – zniecierpliwiony wydałem mu polecenie. Wartownik kopnął się na posterunek i po chwili wrócił z lornetką. Na ziemi między blokami hesco leżał mężczyzna. Przez lornetkę było widać tylko głowę i tułów, resztę ciała przysłaniało hesco. Mężczyzna w wieku około 30 lat miał zamknięte oczy. Jego usta delikatnie się poruszały, jak gdyby się modlił. Jedna dłoń zaciśnięta w pięść spoczywała na brzuchu. Trudno było ocenić, czy coś w niej zaciskał. Druga ręka była niewidoczna, zakrywał ją kawałek koca, na którym leżał i którym

w części był przykryty. Ciemna karnacja wskazywała na Afgańczyka. Ubrany w stylu wojskowym w amerykańską kurtkę M60 koloru khaki. Obok niego leżała dość duża czarna torba. Mimo że była rozpięta, nie można było dostrzec jej zawartości.

Rolnik postrzelony przez talibów

– Wezwaliście saperów? – spytałem, nie spuszczając wzroku z nieruchomego Afgańczyka. – Nie ma, są na patrolu, ubezpieczają konwój logistyczny z Ghazni. Jesteście tylko wy i medycy. – To wezwijcie medyków – wtrącił Junior. Nie wiedziałem,

czy zażartował, czy na serio zaproponował wezwanie ratowników medycznych. – Junior, idziesz pięć metrów z tyłu za mną i celujesz w jego głowę. Stajesz za tamtym t-wallem – wskazałem ręką jedno z umocnień przed nami, oddalone od leżącego o jakieś 15 metrów. – Ja podchodzę do leżącego, jeśli coś będzie nie tak, to podniosę ręce do góry. Na ten znak walisz mu w łeb – dodałem już mniej pewnie. Oddałem lornetkę wartownikowi. Wyjąłem z kabury glocka, przeładowałem i ruszyłem. Junior powoli ruszył za mną z gotowym do strzału HK. Po chwili był już za wskazanym przeze mnie t-wallem i zajął stanowisko, celując w głowę leżącego. Zwolniłem mimo wszystko, nie było się gdzie spieszyć. Dwa dni temu w bazie był strajk tłumaczy. Zaczęło się niby od tego, że jeden z tłumaczy twierdził, że znalazł w koszu na śmieci wyrzucony Koran, a to profanacja, za którą na pewno stoją polscy żołnierze, i oni z takimi ludźmi nie będą pracować. Oczywiście była to bajka. Co prawda w bazie były egzemplarze Koranu, ale miał i rozdawał je Afgańczykom zespół CIMIC. Podejrzewaliśmy, że bardziej chodzi o strach, jaki zapanował wśród tłumaczy w związku z coraz liczniejszymi kontaktami ogniowymi na patrolach. Talibowie bardzo wzmogli aktywność. Na dodatek Momo, szef tłumaczy, był akurat na urlopie. To ich ośmieliło, bo Momo mimo swoich wad trzymał tłumaczy krótko i był mało strachliwy. Powiedziałbym, że nawet za bardzo odważny. W sumie w bazie było 14 tłumaczy, ale trzech wraz z Momo było na urlopie. Odseparowaliśmy najbardziej krzyczących, których było siedmiu, od pozostałej czwórki, która nie chciała strajkować i deklarowała dalszą pracę. Tych siedmiu trzeba było się natychmiast pozbyć. Jeszcze tego samego dnia dokonaliśmy przeszukania ich rzeczy osobistych. Nie zdziwiło mnie, gdy u jednego z prowodyrów znaleziono kartę telefoniczną z pamięcią, na której znajdowały się zdjęcia z bazy. Zdjęcia zdjęciom nierówne. Dopóki są to fotografie pamiątkowe z kolegami na tle gór lub zdjęcia z patroli z naszymi żołnierzami, można powiedzieć, że nic się nie stało. Ale jeśli w tle jest brama wjazdowa w kilku ujęciach, a na paru tylko brama i budynek TOC – to już nie jest

niewinne. Karta pamięci została zarekwirowana. Tłumacza przesłuchano, informacja włącznie ze zgranymi z karty wszystkimi danymi drogą elektroniczną została przekazana przełożonym do ISAF-u. Następnie zbuntowanych tłumaczy odstawiliśmy do District Center w Jandzie. Nie mieliśmy innego wyjścia, strajk równie dobrze mógł być prowokacją. Zdjęcia mogły być wykorzystane przy ewentualnym ataku rebeliantów na bazę. Tłumaczy znaliśmy powierzchownie. Jako Afgańczycy w każdej chwili mogli wejść w kontakt z talibami lub być w kontakcie z nimi jeszcze przed przyjęciem do pracy. W takich sytuacjach reaguje się zdecydowanie, ograniczając zagrożenie do minimum. Strajk tłumaczy pozbawił nas Sahiba, tłumacza przydzielonego na czas nieobecności Momo. Jak zostało czterech, to było krucho, dopóki nie mieliśmy nowych, ja dzieliłem tłumacza z HUMINT-em, a oni akurat teraz mieli spotkanie. Telefon z TOC-u zaskoczył mnie przy pisaniu raportów. Pojechaliśmy z Juniorem na bramę. Ściskając w dłoni glocka, powoli zbliżałem się do leżącego. Wiedziałem, że niewiele mi to pomoże, jeśli ma przycisk do odpalenia ładunku wybuchowego zaciśnięty w ręce, ale psychicznie jakoś było mi raźniej. Powoli podchodziłem do leżącego. „Jeśli to samobójca islamista, to, kurwa, wymyślił sobie nową taktykę”, pomyślałem. Facet może czeka, aż podejdę, i się wysadzi pasem szahida. Nasze patrole są w terenie, ubezpieczają konwój logistyczny z Ghazni, który lada chwila ma wjeżdżać na bazę. Może chce się wysadzić przy konwoju… Kurwa, co mnie podkusiło do jechania na tę bramę? Nie ma tłumaczy, nie ma roboty. I co ja, kurwa, zrobię, jak ten klient, co tam leży, zacznie w pasztu lub w dari krzyczeć: Jeszcze krok, a się wysadzę! Nawet nie będę wiedział, co do mnie krzyczy. Ja pierdolę! Miałem zbierać informacje, a nie Afgańczyków – przeleciało mi przez głowę. Postać leżała nieruchomo. Podszedłem bliżej, powoli, w końcu byłem jakieś dwa metry od niej. Człowiek miał zamknięte oczy. Żwir głośniej zachrzęścił pod moimi butami. Oczy leżącego otworzyły się. – Please, help me, please – wycharczał po angielsku, patrząc mi w oczy.

Momentalnie zrozumiałem, że facet nie jest zagrożeniem. Podszedłem szybko do niego. Z ledwością podniósł rękę i pokazał na brzuch. Odsłoniłem koc i zobaczyłem zakrwawioną koszulę wystającą spod poły kurtki. Podniosłem koszulę – Afgańczyk miał ranę postrzałową brzucha. – Junior! Mamy rannego, niech brama ściąga karetkę! – krzyknąłem. Teraz dopiero poczułem, że całe plecy mam mokre od potu. Rannego po 10 minutach zabrała karetka. Miał szczęście, bo TOC ściągnął MEDEVAC. Potem dowidzieliśmy się od policji, że 10 kilometrów za Jandą była zasadzka na konwój cywilny, a to był jeden z ochraniarzy firmy prywatnej. Nikt ważny…

V Śmierć z bliska Od 20 listopada nie ma w zasadzie dnia bez ostrzału bazy – walą rano, w południe i wieczorem, i z Goharu, i z Nawy, jedna, dwie rakiety dziennie, nie ma reguły; 28 listopada wpadło pięć rakiet i dwa granaty moździerzowe. Jeden utknął w przedziale silnikowym rosomaka i nie eksplodował. Trzy metry obok w bichacie siedziało ośmiu ludzi, mało brakowało, a byłaby krwawa sieczka. W środę, 2 grudnia 2009 miałem spotkanie z Talonem, źródłem z pobliskiej wsi Aghowjan. Przynosił informacje o nastrojach we wsi i przebywaniu w niej talibów, kto im pomaga, ilu ich jest. Tym razem informator przekazał, że zna miejsce pochowania dwóch policjantów z Moquru, których Jahodi zastrzelił dwa dni temu. Zabici byli zwykłymi policjantami, żadne szychy, ot, zwykłe krawężniki. Zostali zatrzymani przez rebeliantów, gdy wracali z domu po urlopie na komendę w Moqurze. Byli ubrani w cywilne ciuchy, więc ktoś musiał ich zdradzić bojownikom TB. Tamci zatrzymali autobus i wyciągnęli nieszczęśników na zewnątrz. Zaciągnięto ich do wadi, a tam bito i wyzywano. Następnie oskarżono o zdradę, współpracę z niewiernymi i zastrzelono. Według informatora wyrok wykonał osobiście Jahodi swoim kałasznikowem. Ponieważ jeden jeszcze żył, dobił go strzałem w głowę niejaki Mumand vel Mumin, prawa ręka Jahodiego.

Policjanci zabici przez komendanta talibów, Jahodiego, w przychodni w Goharze

Na pytanie, skąd ma tak dokładne informacje, Talon powiedział, że był świadkiem relacji młodego taliba z Goharu. Młody rebeliant o nazwisku Mohammad Rasol nocował wcześniej w meczecie w Aghowjanie i chwalił się tym zdarzeniem przed innymi mężczyznami z wioski. Komendant Jahodi był młodym mężczyzną w wieku około 30 lat, byłym nauczycielem z madrasy (szkoły muzułmańskiej) w Goharze. Niedawno wrócił z Pakistanu. Bardzo szybko zasłynął z bezwzględności. Był ambitny i stał się jednym z ważniejszych rebeliantów w dolinie Rasana i Goharze. Jahodi odpowiadał za organizację ataków rakietowych na bazy Polskich Sił Zadaniowych, podkładanie ładunków IED oraz ostrzały patroli sił koalicyjnych i Afgańskich Sił Bezpieczeństwa. Kierował grupą kilkunastu osób, która podkładała improwizowane ładunki na drogach kilku dystryktów. Grupa ta organizowała własne posterunki na lokalnych gruntowych drogach, gdzie nie docierały patrole ISAF-u, gdzie wymuszała pieniądze za bezpieczny przejazd

od podróżujących. Ściągała też haracze od mieszkańców pobliskich wsi w postaci pieniędzy i żywności. Osoby, które odmawiały złożenia haraczu, były dotkliwie bite. Bliskim współpracownikiem Jahodiego był, jak wspomniałem, uczestniczący w egzekucji policjantów Mumand vel Mumin. W siatce terrorystów Jahodiego odpowiadał za konstruowanie IED. Było też kilku rakietmenów, jak określaliśmy rebeliantów bezpośrednio zajmujących się wystrzeliwaniem rakiet 107 mm w kierunku naszej bazy. Już wcześniej mieliśmy informacje o składzie grupy od Wysokiego, innego naszego źródła z Aghowjanu. Donosił między innymi o Muminie i kilku rakietmenach oraz o bracie Jahodiego o imieniu Sultan. Powoli zbieraliśmy dane o tym, jak wyglądają, gdzie mieszkają i czym się zajmują. Brak źródeł uniemożliwiał szybsze działanie. Aby potwierdzić informacje o zabitych, tłumacz Momo zadzwonił do naszego źródła, Dolasa, oficera policji w dystrykcie Moqur. Ten potwierdził, że faktycznie tego dnia jego policjanci mieli wrócić, ale ich nie ma. Źródło nie kłamało, ale dla pewności wziąłem je z sobą do hummera i pojechaliśmy na dwa pojazdy plus trzy policyjne fordy w miejsce pogrzebania trupów. Ponieważ było to trzy kilometry od bazy, podróż nie trwała długo. Zastrzelonych policjantów zakopano w wadi 500 metrów od HW1. Talon wskazał miejsce.

Afgańskie groby usypane z kawałków asfaltu przy drodze HW1

Policjanci wzięli się do odkopywania zwłok. Już po pięciu minutach odgrzebali z piachu ciała dwòch mężczyzn ze śladami ran postrzałowych. Jeden z nich faktycznie miał zmasakrowaną głowę od strzału z bliska. Mimo że było zimno, zwłoki zaczęły wydzielać zapach siarkowodoru, „smród śmierci”. Trupy załadowano na pick-upy policyjne i ruszyliśmy do przychodni w Janda. Przed bramą siedział w kucki oparty o ścianę dzieciak, może 12-letni. Momo podszedł do niego, dał mu colę oraz ciastka z difaku i chwilę porozmawiał. Mimo zimy dzieciak był w plastikowych klapkach – ten widok już nie dziwił, był bardzo częsty. Tłumacz ustalił, że osierocony chłopiec stracił rękę, gdy samochód

wiozący jego i rodziców wpadł na IED. Rodzice nie przeżyli. Teraz jest pod opieką dalszej rodziny, ale większość czasu spędza w lecznicy, gdzie pomaga sprzątać, bo do pracy w polu się nie nadaje. Wchodzimy do środka budynku jedynie z zewnątrz przypominającego ośrodek służby zdrowia, bo w rzeczywistości jest tylko umieralnią. Unosi się tu wszechobecny świdrujący w nozdrzach zapach chloru. Ściany pomalowane są szarą farbą olejną pamiętającą chyba okupację radziecką. Brakuje wszystkiego, od wykwalifikowanego personelu po jednorazowe strzykawki i rękawiczki, o lekach nie wspominając. W związku z tym chorzy często zmuszeni są szukać pomocy w oddalonym o ponad sto kilometrów prowincjonalnym szpitalu w Ghazni. W najtrudniejszej sytuacji są kobiety, ponieważ w przychodni brakuje żeńskiego personelu, więc są praktycznie nieleczone. Pocieszający jest fakt, że lecznica położona jest bardzo blisko naszej bazy, dzięki czemu ambulatorium często wspiera ośrodek. Organizowane są nawet raz w miesiącu „Białe Dni”, kiedy to nasi lekarze przyjmują na miejscu chorych z całego dystryktu. Ostatnio w trakcie takiej akcji przyjęli 245 osób. Zwłoki policjantów na noszach ustawiono na tarasie. Nie wniesiono ich do środka, bo nie ma tam kostnicy, a są chorzy. Patrzyłem, jak przy martwych policjantach uwijają się sanitariusze i lekarz afgański. I, kurwa, zaczął mnie ogarniać pieprzony strach – tak, bałem się jak każdy normalny człowiek. Wojna w TV wygląda jak reklama napoju energetycznego, a jak na nią trafisz, zaczyna przypominać obsrany kibel, z którego tylko szczęśliwcy wychodzą bez śladów gówna. Nie mam pojęcia, dlaczego to stało się tu, w tej zimnej, cichej, śmierdzącej chlorem lecznicy, gdy patrzyłem na pracę afgańskich medyków. Zapaliłem papierosa i spojrzałem w czyste niebieskie niebo. Zimowe słońce raziło w oczy. Przypomniała mi się szkoła oficerska i słowa instruktora przed pierwszym skokiem spadochronowym: – Jeśli ktoś się nie boi skakać, to ma natychmiast się zgłosić na izbę chorych, bo ja tu, kurwa, wariatów nie potrzebuję. Zgasiłem niedopałek i kazałem Momo spisać dane martwych policjantów, bo sanitariusze w ubraniach znaleźli dokumenty. Zwłoki umyto, rany postrzałowe pozszywano. Nikt tu nie bawił się w sekcję zwłok, bo trupy po działaniach bojowników TB były

codziennością. Tak przygotowanych odtransportowano ich policyjnymi fordami na komisariat do Moquru, gdzie już czekały rodziny, by przeprowadzić szybki pogrzeb. Dla Dolasa była to ważna informacja, że ktoś z Moquru doniósł o terminie i trasie powrotu zabitych policjantów do Jahodiego. Był nam wdzięczny, co w późniejszym okresie zaowocowało dużo ściślejszą współpracą.

S2X wzmocniony wozami Policji ANP i patrolem Zgrupowania Bojowego Bravo w drodze do Aghowjanu

My dalej bawiliśmy się w kotka i myszkę z komendantem TB, który stawał się coraz bardziej agresywny, dokuczliwy i niebezpieczny. W ciągu kolejnego miesiąca zorganizowaliśmy za zgodą i we

współdziałaniu z dowódcą bazy, pułkownikiem Wiesławem, kilka patroli do wioski Gohar, w której mieszkał Jahodi. Chłopaki z PSYOPS i CIMIC-u rozdawali dary i odbywali szurę ze starszyzną wioskową. My szukaliśmy potencjalnych źródeł za pomocą namów. Nasi tłumacze S2X i HUMINT-u rozdawali karteczki z numerami telefonów, prosząc o kontakt i obiecując pomoc za informacje. Rozpoznawaliśmy okoliczne góry i zabudowania, nawet wspinaliśmy się na potencjalne stanowiska moździerzy, które ostrzeliwały patrole. Było nas pełno w Goharze. Każdy taki wyjazd w patrolu to od 10 do 12 godzin. Cztery godziny jazdy w jedną stronę, cztery powrót, w międzyczasie drobne kontakty ogniowe z talibami Jahodiego. Jak gdyby chcieli dać do zrozumienia: jesteśmy tutaj, nie złapiecie nas. Powrót do bazy, pisanie meldunków na komputerze, następnie przechadzka do blaszaka, szyfrowanie informacji i wysyłanie ich do Ghazni. Spotkanie z dowódcą bazy i szefem rozpoznania zgrupowania. Planowanie kolejnego wypadu z szefem komórki operacyjnej zgrupowania, bo przydziela patrole. Wszystko musi być dograne. Na wojnie nic samo się nie dzieje, nawet Indianie odbywają narady. Taka operacyjno-planistyczna robota to dziennie od czterech do ośmiu godzin z szyfrowaniem, wysyłaniem i odbieraniem informacji. Blaszak zimą trzeba nagrzać, żeby sprzętu szlag nie trafił, a latem trzeba włączyć klimatyzację, by schłodzić pomieszczenie przed włączeniem urządzeń szyfrujących. I tak na sen zostają cztery godzinki. W międzyczasie trzeba wyczyścić broń, bo jest pokryta kupą kurzu, zatankować hummera i pobrać amunicję, jeśli wdałeś się w kontakt ogniowy bądź strzelałeś na strzelnicy. A tu rano laptop z programem Falcon View pod pachę i na spotkania ze źródłami. Program jest na wyposażeniu wojsk USA i Polski w Afganistanie. Wygląda jak mapa satelitarna, w którą wystarczy wpisać dane, żeby precyzyjnie pokazała umiejscowienie współrzędnych w terenie. Można więc dowiedzieć się nie tylko, gdzie są wioska oraz interesujący nas dom, ale też jak wygląda jego okolica. Dla nas to logiczne, dla źródła, prostego Afgańczyka – czarna magia. Pierwszy raz widzi swój dom, swoją wieś z góry, z kilkuset metrów (był taki jeden, co zaglądał pod stół na spotkaniu). Zanim zajarzy, mija godzina tłumaczenia, a i tak nigdy nie jestem do końca pewien, czy dobrze wskazał. Ułatwień typu nazwa ulicy czy numer

domu nie ma, są tylko kolor bramy do kalaty albo charakterystyczne punkty. Czasem spotkanie trwa trzy, cztery godziny w zależności od tego, co źródło ma do powiedzenia, i znowu patrol.

Dobre chłopaki z Bravo

Po kilku tygodniach mozolna praca dała efekt. Trzech mieszkańców Goharu i okolic zaczęło do nas dzwonić, dawać informacje, spotykać się, przekazywać, kto jest w grupie Jahodiego, kto ostrzeliwuje bazę, gdzie nocują, gdzie trzymają broń. Przy każdym kolejnym wyjeździe było coraz niebezpieczniej. Jahodi zaczął się chyba orientować i zmieniał kryjówki. Patrole, w których jeździliśmy na Gohar, były już trzykrotnie ostrzelane z moździerzy. Zawsze po naszym wyjeździe z Goharu Jahodi wracał z rebeliantami, rekwirował dary, bił tych, którzy je przyjęli, i straszył śmiercią. Źródła meldowały,

że na drogach dojazdowych do Goharu pojawiły się IED, co zmuszało do jazdy off road (po polach), a to spowalniało i wydłużało drogę.

Hummer S2X w Goharze

W odwecie urządziliśmy z AFP i ANA operację cordon & search („otocz i przeszukaj”) w Goharze; wiedzieliśmy, że zatrzymanie Jahodiego jest mało prawdopodobne, ale mieliśmy tyle informacji, że można było przeszukać domy współpracujących z nim talibów, przygotować dokumentację fotograficzną i dokładne dane, żeby specjalsi mogli urządzić nocną eskapadę na śmigłach. I znowu kolejny patrol, tym razem bez hummera – poszło sprzęgło i jest w warsztacie, więc zajmujemy miejscówki w rosomakach. W nich zawsze znalazły się trzy, cztery wolne miejsca, jak nie w bojowym, to w medycznym lub w MRAP-ie.

Obserwacja i ubezpieczenie patrolu działającego w Goharze

Miarowa praca silnika usypia, jeśli siedzisz w desancie transportera, to w zasadzie nie masz nic do roboty. Teraz zasuwa gunner (strzelec pokładowy) na wieży, musi mieć oczy dookoła głowy i być skupiony na wypatrywaniu przeciwnika. Kierowca nie ma czasu się rozglądać, jest skoncentrowany na drodze, gdzie naprawdę dużo się dzieje. Dowódca pojazdu wspomaga gunnera i kierowcę w wypatrywaniu przeszkód i przeciwnika oraz utrzymuje łączność między wozami i TOC. Desant siedzi zamknięty jak w puszce, z lekko uchylonym wiekiem. Po pięciu minutach głowa w hełmie zaczyna ci się kiwać. Zaczyna się jazda po piekielnym miasteczku, do góry, do dołu, w prawo, w lewo, wolniej, szybciej, wolniej, stój – i tak cały czas. Widoki w wizjerach przesuwają się

powoli i kołyszą, po chwili tniesz komara. Sen lekki, raz po raz przerywany przy większym wstrząsie wywołanym nierównością drogi, a częściej off road. Przy głośniejszej komendzie dowódcy transportera otwierasz oczy, rozglądasz się – nic. Ponownie zapierasz się stopami na stalowej podłodze, wiercisz głową w hełmie, szukając wygodnej pozycji, i dalej lewitujesz na granicy snu i jawy. Po dwóch, trzech godzinach coraz częściej zmieniasz pozycję, hełm uwiera, kamizelka coraz bardziej wbija swój ciężar w uda, cierpniesz. Zaczynasz, a to się prostować, a to wyciągać, powoli czujesz ból kręgosłupa, mięśni. Chcesz już tylko wysiąść z tej konserwy. W końcu w przedziale desantowym słychać głos dowódcy rosomaka. Wreszcie pada magiczna komenda: – Z wozu! To jest jak wybawienie, w końcu można rozprostować nogi, przeciągnąć się, poprawić cały ten majdan na sobie. Nie działamy już na ślepo, nowi informatorzy, Laser i Radyjko, przekazali dokładne położenie domów, w których mieszkają komendant Jahodi i jego ludzie Montes i Mumin. Wioska zostaje otoczona, a CIMIC i PSYOPS odbywają szurę ze starszyzną. My, czyli S2X: ja z Larrym, Rudim i Śpiochem, w towarzystwie Momo i ośmiu policjantów wchodzimy kolejno na przeszukania do Jahodiego i Montesa, a do Mumina wchodzi HUMINT z policją. Tak jak się spodziewaliśmy, Jahodiego nie było w domu. Przeszukiwaliśmy jego gospodarstwo dwukrotnie oraz dom jego ojca i brata Sultana, notabene też rebelianta TB, którego także nie zastaliśmy. Prócz świeżo rozkopanych skrytek nie znaleźliśmy nic. Na drugi dzień przyjechał na spotkanie Radyjko, młode źródło pozyskane podczas rozdawania pomocy humanitarnej, między innymi odbiorników radiowych zasilanych bateriami i na korbkę. Radyjko przekazał, że po naszym wyjeździe był Jahodi. Krzyczał na starszyznę wioski, oskarżając ich o zdradę i pomaganie niewiernym. Ponadto tak się przestraszył, że już nie nocuje w domu, tylko w madrasie za wioską. Kiedy jeden ze starszyzny powiedział, żeby nie trzymał w wiosce materiałów wybuchowych, został obity kijami do nieprzytomności. Jahodi zapowiedział, że jeśli jeszcze raz ktoś będzie rozmawiał z niewiernymi, to ukarze go śmiercią.

Potwierdziliśmy dwa dni później tę samą informację na spotkaniu z naszym nowym źródłem, Laserem. Informatorzy dostali to samo zadanie: pozyskiwanie informacji, gdzie jest Jahodi i co robi. Mieli dzwonić za każdym razem, gdy coś ustalą. W międzyczasie wszedłem w kontakt z oficerami S2X działającymi przy TF-49 (jednostka GROM-u w Afganistanie). Zaproponowałem wspólną robotę, na co chętnie przystali. Już trzeciego dnia po telefonie miałem dwóch naszych oficerów z GROM-u w Warrior.

Pustkowie Goharu

W końcu pozyskane źródła nadały, że Jahodi ma zwichniętą nogę i będzie przez kilka dni spał w madrasie pod Goharem. Ponieważ dokumentację całego Goharu już mieliśmy, pozostało ustalić, jak madrasa wygląda w środku.

Alarmowo ściągaliśmy kolejno źródła i zaczęliśmy mozolne spotkania, na których ustalaliśmy, ile pomieszczeń ma budynek, w którym pomieszczeniu śpi Jahodi, ilu jest z nim ludzi, jak się nazywają, jak są uzbrojeni. Ile jest wyjść z madrasy. Jakie mają środki transportu, czy są jakieś skrytki, gdzie można się schować. Ilu jest wartowników w nocy i w którym miejscu są. Trzy źródła to aż nadto, aby zweryfikować te wszystkie pytania i uzyskać w miarę dokładną wiedzę. Po trzech dniach mieliśmy wszystkie informacje, włącznie z liczbą okien, wysokością płotu i materiałem, z którego są zrobione drzwi, oraz wielkością wychodka znajdującego się za madrasą. Dane uzyskane na spotkaniach przekazałem chłopakom z TF-49 i następne trzy dni planowaliśmy robotę w madrasie, w której ukrywał się Jahodi. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Dwa śmigła chinook zamówione u Jankesów grzeją silniki. Gromowiki (określenie żołnierzy jednostki GROM) w gotowości do wylotu. Patrole z Bravo gotowe do wyjazdu i obstawienia ewentualnych kierunków ucieczki rebeliantów lub udzielenia wsparcia specjalsom. No i ładnie, pięknie – i dupa, jak to na wojnie bywa, jak się ma coś spierdolić, to spierdoli się na pewno. Tym razem pogoda pokazała nam środkowy palec. Załamanie pogodowe spowodowało wprowadzenie alarmu MEDEVAC RED (śmigłowce-karetki MEDEVAC – Medical Evacuation – nie latały przy złej pogodzie) i nasze dzielne gromowiki, zamiast wyciągnąć Jahodiego za kołnierz po nocy z łóżka, musiały siedzieć na dupie, bo w taką pogodę nie ma patroli – takie procedury bezpieczeństwa. W międzyczasie Jahodi zmienił kryjówkę. Mimo wszystko, gdy warunki pogodowe po tygodniu się poprawiły, chłopaki z TF-49 polecieli na robotę, licząc na farta. Niestety farta nie było. Pudło, lot na pusto. Cały opracowywany przez miesiąc plan poszedł w pizdu. Po tygodniu dostaliśmy informację, że Jahodi w ogóle zniknął z madrasy, z Goharu i doliny Rasana. Trzy źródła go obserwowały, aż nagle przepadł jak kamień w wodę, przez prawie dwa miesiące brak informacji. Na koniec okazało się, że uciekł do Pakistanu. Po nocnej eskapadzie specjalsów przez dwa miesiące nikt od strony Goharu nie ostrzeliwał bazy ani patroli, chociaż tyle. Ale Shinkay i Nawa – te kierunki się odzywały. Nie mieliśmy pojęcia,

że Jahodi wróci z Pakistanu wczesną wiosną i będzie jeszcze bardziej brutalny i agresywny.

VI W czeskiej sprawiez generałem Bashim Habibem (Habibullahem) Oficerowie łącznikowi czeskich specjalsów z 601. Grupy Sił Specjalnych (SFG)[10] pojawili się w biurze wieczorem 28 października. Jak to mówią wojskowi: sprawa jest pilna, niecierpiąca zwłoki. Ich jednostka miała dokonać przemieszczenia na „kołach” (popularne wojskowe określenie dla transportu samochodowego) z prowincji Urozgan do Kandaharu. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że 601. SFG jest wyposażona w pojazdy lekkie: land rovery, quady i tego typu zabawki, jakoś mało odporne na IED czy ostrzał z moździerzy rebeliantów. Sprzęt specjalsów przeznaczony był do działań specjalnych. Średnio się sprawdzał i nadawał do transportu wojska na terenie opanowanym przez talibów, dysponujących uzbrojeniem przeciwpancernym, zdolnym do niszczenia czołgów, a co dopiero odkrytych land roverów i quadów. W tej sytuacji faktycznie jedyną w miarę bezpieczną drogą stawała się HW1, ale by do niej dotrzeć, musieli przejechać przez Rasanę i Jaghori.

Widok na dolinę Rasana opanowaną przez talibów

Od razu nasuwało się pytanie, czemu nie śmigła. Jankesi odmówili przerzutu tak licznego komponentu, około setki żołnierzy, kilkunastu ton sprzętu i 35 pojazdów w tak krótkim czasie przez tak niebezpieczny teren. Powodów wybrania drogi lądowej było kilka, od najważniejszego: Czesi likwidowali bazę w górach, do tego mieli już zamówiony transport w ramach całej rotacji w połowie grudnia z Kandaharu, gdzie posiadali główną bazę, do kraju. Takie transporty organizowane są z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem i kosztują furę pieniędzy. Ktoś coś gdzieś zawalił, ale teraz dla Czechów to nie był już najważniejszy problem. I na pewno nie był mój. Mój szef pułkownik Mareczek już dzień wcześniej dzwonił z Ghazni

w tej sprawie. Dodatkowo wysłał na blaszaka szyfrówkę. Tak więc wielkiej niespodzianki nie było. Mareczek w szyfrówce przekazał mało pocieszającą informację, że na marszrucie naszych odważnych czeskich sojuszników jest dolina Rasana, gdzie średnio może przebywać od 300 do 400 bojowników TB. Wcześniej czescy specjalsi muszą przejechać przez dystrykt Jaghori, zamieszkany w stu procentach przez Hazarów, w którym szefem bezpieczeństwa był generał Bashi Habib (Habibullah). Generał jeszcze pół roku temu był przyjacielem Polaków. W 2008 pomógł zapewnić bezpieczeństwo polskiemu konwojowi humanitarnemu, który był u niego w Jaghori[11]. Sytuacja uległa gwałtownej zmianie od czasu wyznaczenia na stanowisko nowego komendanta policji prowincji Ghazni jakiś rok temu. Bashi Habib z dnia na dzień stał się przestępcą ściganym listem gończym przez policję. W liście gończym oskarżano generała o kradzież pięciu policyjnych pojazdów i broni policji, a także porwania, wymuszenia, ściąganie haraczów, handel bronią oraz produkcję narkotyków.

Istotne informacje o talibach zawsze trzeba zanotować, choćby na kolanie

Mareczek nie byłby sobą, gdyby na końcu szyfrówki nie napisał magicznego: „Polecam w miarę posiadanych możliwości rozpoznać aktualne nastawienie generała do ISAF-u. W przypadku pozytywnego nawiązać kontakt z Bashim Habibem w celu zabezpieczenia bezpiecznego przejazdu jednostki 601. SFG przez dystrykty Jaghori, Rasana, Gelan do granicy prowincji Ghazni”. Nie miałem dużo czasu, więc na szybko zorganizowałem alarmowe spotkania z kilkoma źródłami: Bosmanem, lokalnym biznesmenem, Stalowym, wysoko postawionym funkcjonariuszem ANP z Gelanu, Bułeczką, też funkcjonariuszem ANP, ale z Moquru, oraz z oficerem NDS z Gelanu, który o dziwo i miał czas, i nie był na urlopie. Ze Stalowym spotkałem się na Jandzie w District Center, pod legendą

zbierania informacji o bojownikach TB z doliny Rasany oraz ostrzałach bazy, które prowadzą. Podpuściłem Stalowego, że dostaliśmy informacje, że niezidentyfikowani Hazarowie z Jaghori pomagają rebeliantom, sprzedając im rakiety 107 mm. Nie wspomniałem żadnym słowem o Bashim Habibie, a tym bardziej o czeskich specjalsach. Stalowy miał około 55 lat, mimo wieku był postawnym mężczyzną z widocznym brzuchem. Włosy szpakowate, krótko ścięte, siwa zadbana broda. W czasie potyczki z rebeliantami odłamek granatu urwał mu dwa palce prawej dłoni. Mimo nadwagi ruchy miał energiczne i sprężyste. Oczy brązowe, a spojrzenie przenikliwe. Stalowy był mudżahedinem i doskonale pamiętał wojnę z Rosjanami, w której sam uczestniczył; był starym lisem i kopalnią wiedzy o tym terenie. Przekazywał jednak te informacje, które chciał i które mu były na rękę. W Gelanie on też prowadził swoją politykę. W trakcie dwugodzinnej rozmowy powiedział, że jego przyjacielem w Jaghori jest generał Bashi Habib, ważna tam postać. Według Stalowego to niemożliwe, by jakiś Chazar z Jaghori sprzedawał broń talibom. Jaghori to dystrykt, który jest cały czas w stanie wojny z rebeliantami. Mają silną własną ochronę, którą kieruje generał Bashi Habibullah. Generał Chazarów ma około 500 ludzi w celu ochrony mieszkańców dystryktu Jaghori. W dystrykcie liczącym około 560 tysięcy Chazarów nie ma ani ANP, ani ANA, więc ludzie muszą sami się bronić przed rebeliantami. Od jakiegoś czasu Bashi jest w sporze z komendantem głównym policji prowincji Ghazni i chodzi o pomoc w zwalczaniu bojowników TB, której policja z Ghazni nie chce udzielić. Doszło do tego, że za generałem wydano list gończy. Ale chodziło o prywatne porachunki między Habibem a komendantem policji w Ghazni, już w Kabulu generał nie jest przez nikogo ścigany. Spytałem, dlaczego jest taki pewny generała Bashiego Habibullaha, przecież mógł się zmienić. Stalowy chwilę na mnie popatrzył i odpowiedział: – W 2007 roku Bashi odparł dwa ataki na swoje posterunki i jeden atak na własny dom, kiedy to 1 czerwca 2007 roku ponad 300 talibów zaatakowało jego rodzinny dom w miasteczku Hudqol. W trakcie nocnej

napaści zabito żonę generała i jego syna, zginął też bratanek i dwóch ochroniarzy generała. Mimo zaskoczenia Bashi ze swoimi ludźmi zabił 10 talibów. Więc to niemożliwe, aby po tym, co się stało, Bashi pomagał rebeliantom z doliny Rasana – skończył opowieść Stalowy. Rozmowa toczyła się w gabinecie Stalowego w towarzystwie jego syna, też policjanta. Młody Pasztun, lat około 28, 180 centymetrów, kruczoczarne włosy, szczupła sylwetka. Z rysów twarzy przypominał ojca. Widać było, że obserwuje nasze reakcje – uczył się roboty operacyjnej, ale długa nauka była jeszcze przed nim. Podczas dalszej rozmowy poruszyliśmy temat wspólnego patrolu do Goharu, na który Stalowy obiecał przydzielić nam 10 policjantów i dwa pick-upy. W trakcie spotkania nie obyło się bez poczęstunku. Zostaliśmy z Larrym zaproszeni na wspólne śniadanie. To nie był nasz pierwszy wspólny posiłek z policjantami z Gelanu. Na obrusie położonym na podłodze gabinetu znalazły się miski z gorącą baraniną, do tego ciepły chleb nan, owoce, zielona herbata. Afgańczycy to naród bardzo gościnny, odmowa wspólnego posiłku to śmiertelna obraza i po takim czymś nie ma co marzyć o wspólnych działaniach. Jedno złe zachowanie, choćby przypadkowe, może zaważyć na całej przyszłej współpracy. Na zakończenie spotkania Stalowy, ściskając mi dłoń, dodał: – Generał jako mudżahedin i wielki bojownik to szanowana osoba w Kabulu. Ma wśród polityków kilku ugrupowań duże poparcie i wpływowych protektorów. Dzięki temu nie obawia się komendanta policji w Ghazni. Podziękowaliśmy z afgańską wylewnością i wręczyliśmy przygotowany dla Stalowego podarunek – nie mylić z łapówką. Bakszysz to swego rodzaju podziękowanie za coś, co ktoś dla ciebie zrobił. Dla Afgańczyków najczęściej jest normalną wymianą handlową, nawet jeśli chodzi o informację. Dla ludzi z Zachodu to korupcja i jednoznacznie patologia społeczna, którą należy zwalczać wszelkimi dostępnymi metodami. W Afganistanie, gdzie system demokratyczny istnieje tylko na papierze, łapówkarstwo jest elementem tradycji, silnie zakorzenionym w religii. Zwyczaj bakszyszu (oznaczającego w języku perskim podarunek) to chleb powszedni. Istniał 300 lat temu, wczoraj, dziś i na pewno będzie istniał

jeszcze bardzo długo. Amerykanie przez brak umiejętności rozmowy i nieumiejętne obdarowywanie Afgańczyków wiele tracili na swojej pozycji i zdarzało się, że nie osiągali zakładanego celu, a wręcz przeciwnie, obrażali Afgańczyków. Samo wręczenie bakszyszu nie oznacza załatwienia sprawy, a wręczenie w sposób obraźliwy może przynieść skutek odwrotny do zamierzonego. Bakszysz odnosi się do koranicznego nakazu dawania jałmużny, oczywiście odpowiednio zinterpretowanego. Przy wręczaniu bakszyszu można się nawet potargować, ale trzeba to robić umiejętnie i delikatnie, aby nie obrazić obdarowywanego. Bakszysz umożliwia załatwienie sprawy urzędowej lub przyspieszenie jej toku, otwiera niedostępne drzwi, niemożliwe czyni możliwym. Stalowy dyskretnie schował podarunek do kieszeni. Uśmiechnął się i na zakończenie dodał, że zadzwoni do generała Bashiego i powie mu, że w Polakach dalej ma przyjaciół. Nie był to podarunek znaczącej wartości, ale dla Afgańczyków istotny był fakt otrzymania go oraz sposób i styl wręczenia. Wbrew pozorom w Afganistanie istnieje rozbudowane poczucie honoru. Dla wszystkich Pasztunów kodeks honorowy jest święty. Czasami odnosi się wrażenie, że badal (zemsta), która nakazuje odpłacić się za jakąkolwiek obrazę, jest ważniejsza od religii, o czym miałem się sam jeszcze przekonać. Dzięki okazywaniu szacunku w sposób zrozumiały dla Afgańczyków tacy ludzie jak Stalowy cały czas byli dyspozycyjni i pomagali na innych kierunkach, choćby Rasanie. A odkąd dawaliśmy bakszysz, również problem ze wspólnymi patrolami ANP i wojska się skończył. Stalowy zawsze miał gotowych policjantów. Jeśli ktoś wam mówi, że Afganistan walczy z korupcją i osiąga sukcesy, to nadmienię tylko tyle, że 15 lipca 2009 roku Integrated Regional Information Networks (IRIN) podały, że w samym Kabulu są 3 miliony nielegalnych, nieplanowych i nieutrzymujących podstawowych standardów domów. W tym jest około 1000 wieżowców. Budowle te stanowią zagrożenie dla zdrowia całej społeczności stolicy. Sam prezydent Karzaj wygłosił exposé, w którym skrytykował stawianie domów bez jakichkolwiek planów. Dodaję to tak na marginesie, aby uzmysłowić skalę

korupcji w Afganistanie. Myślę, że Stalowy wiedział więcej, ale specjalnie chciał dozować informacje. Ja na to nie miałem czasu, a nie mogłem przycisnąć starego Pasztuna ani tym bardziej powiedzieć prawdy, wykładając karty na stół. Byłoby to zbyt niebezpieczne. Nie pozostało nic innego, jak kopnąć się do Moquru i o to samo i w ten sam sposób rozpytać Bułeczkę, żeby potwierdzić ewentualne poszerzenie informacji. Momo już umówił spotkanie na komendzie w District Center, więc dołączyliśmy hummerem do patrolu POMLT, który jechał do Moquru na szkolenie policjantów, i po godzinie byliśmy na miejscu. Bułeczka od razu zabrał nas do siebie. Jako zastępca komendanta miał swój gabinet. Na stole już stała świeżo zaparzona herbata, rodzynki, orzeszki, landrynki (bardzo często używane zamiast cukru). Usiedliśmy tym razem na krzesłach bez zdejmowania butów. Zapanowała krępująca cisza, bo Momo na zewnątrz nagrywał przez telefon jeszcze dzisiaj spotkanie z Bosmanem. Bułeczka był niewysokim korpulentnym Pasztunem z czarnymi włosami, dużą czarną brodą oraz sporym brzuszkiem. Bardziej przypominał kupca z bazaru niż zastępcę komendanta policji. Po chwili pojawił się Momo i rozpoczęliśmy rozmowę. Przebieg rozmowy był w zasadzie taki sam jak ze Stalowym, ale zakres informacji szerszy. Prócz tego, co powiedział Stalowy, Bułeczka dodał od siebie, że według niektórych raportów policji, które posiada, Bashi kontroluje drogi z Qarabagh do Jaghori i Malestanu. Bashi twierdzi, że policja ich nie chroniła i dochodziło na nich do porwań oraz skradziono 150 samochodów przez ostatnie dwa lata. Od kiedy są posterunki, sytuacja znacznie się poprawiła. Ogólnie Bashi Habibullah ma kilkanaście punktów kontrolnych między Rasaną i Gilan, łączących Jaghori, Gardo i Hotqol. Kontroluje również wszystkie mniejsze chazarskie miejscowości w pobliżu granic z dystryktami Ajeristan, Qarabagh i Malestan oraz wiele innych w pobliżu wsi. Na granicy z doliną Rasana ma własną linię obrony i betonowe bunkry. Ponadto policja z Ghazni twierdzi, że Bashi kontroluje kilkanaście hektarów upraw haszyszu i konopi, co według Bułeczki jest mało prawdopodobne, i że ściąga haracz z kopalni złota w Zarkashan. Bułeczka

stwierdził, że gubernator Ghazni w żaden sposób nie wsparł Jaghori i gdyby nie Bashi, to talibowie opanowaliby ten teren, a tak jest bezpiecznie. Nieoczekiwanie Bułeczka stwierdził: – Jak chcecie, to możemy pojechać do Bashiego Habibullaha. Mam z nim bliskie kontakty, w jego rodzinę wżenił się mój krewniak. Tylko cywilnym samochodem, bo w Rasanie jest teraz około 400 bojowników TB, jak nie więcej. Będą tam zimować. Więc samochody wojskowe od razu zaatakują. Propozycja była interesująca, zaskakująca i nieoczekiwana. Zapytałem, czy mógłby nam dać telefon do Bashiego Habiba i uprzedzić go, że będę dzwonił. Bułeczka uśmiechnął się i podyktował numer Momo. Po chwili korpulentny Pasztun, chyba próbując nam zaimponować, wybrał numer w telefonie i zadzwonił, ustawiając aparat na głośnomówiący. Momo tłumaczył. – Chwała Allahowi. Mój przyjacielu, dzwoni Sahaj. Po tych zwrotach grzecznościowych w telefonie odezwał się głos. Bardzo się ożywił, gdy Bułeczka powiedział mu, że są u niego w gościnie polscy żołnierze. Bułeczka, niewiele myśląc, dał słuchawkę Momo. Po chwili byliśmy zaproszeni do Jaghori, do domu prywatnego generała Bashiego. Dokładną datę mieliśmy jeszcze ustalić. Podziękowaliśmy Bułeczce i wróciliśmy z POMLT do bazy. Na koniec zostało jeszcze spotkanie z Bosmanem. Bosman zjawił się drugiego dnia z samego rana na kwarantannie, zabraliśmy go do naszego biura. Był to szczupły mężczyzna średniego wzrostu, który wcześniej był sołtysem Nawy. Talibowie próbowali go zabić, więc musiał ewakuować się do Moquru. Od tej chwili był ich śmiertelnym wrogiem, co nieraz jeszcze się miało okazać. Bosman potwierdził informacje przekazane przez Stalowego i Bułeczkę. Dodał od siebie, że Bashi na sto procent ma profity z kopalni złota[12], gdzie jego ludzie są ochroniarzami, i jednej kopalni srebra oraz bierze udział w wydobyciu kamieni szlachetnych. – Prawdopodobnie handluje bronią, którą przemyca z Iranu. Nienawidzi bojowników TB, zabili mu żonę i syna. Choć nie wszystkich, bo z niektórymi handluje, ale szczegółów nie znam. Moi ludzie tam nie

docierają, trudno Pasztunowi wniknąć między Chazarów i odwrotnie – uśmiechnął się Bosman. Informator potwierdził też silne powiązania z chazarskimi politykami w Kabulu. Całe Jaghori głosuje w wyborach tak, jak każe generał, a że chodzi o społeczność liczniejszą niż pół miliona, w Kabulu się z nim liczą. Na pytanie, co sądzi o zastępcy komendanta policji w Moqurze, odpowiedział, że można mu zaufać. Talibowie zabili mu brata, a ponadto ma powiązania rodzinne z generałem Bashim. Spytałem, czy taką wiedzę o kopalniach i handlu bronią posiada tutejsza policja z dystryktów Moqur i Gelan. Bosman się uśmiechnął. – Jasne, że posiada, ale nie ruszą palcem, bo Bashi to ich przyjaciel, który kiedyś był policjantem i komendantem. Nie ruszą go za nic. Ponadto oni mają wspólne kontakty i sobie pomagają. To wystarczyło, wiedzieliśmy, że komendanci ANP w dystryktach uprawiają swoją politykę i mają gdzieś komendanta głównego na prowincję Ghazni z jego listami gończymi, a tym bardziej nas, obcokrajowców, którzy dziś są, a jutro ich nie ma. Wcale zresztą im się nie dziwiłem, dla mnie najważniejsze było to, czy dogadam się z Bashim Habibem, czy nie.

Dolina Rasana Po pięciu dniach miałem zebrane i opracowane wszelkie dostępne informacje od źródeł oficjalnych i nieoficjalnych na temat doliny Rasana i Chazarów z Jaghori, razem z ich samozwańczym generałem Bashim Habibem. Cały obszar doliny Rasana był oddalony od FOB Warrior o jakieś 18 kilometrów. Położony na płaskowyżu o średniej wysokości 2300 metrów nad poziomem morza, otoczonym pasmami górskimi sięgającymi miejscami 2900 metrów nad poziomem morza. Całkowita rozpiętość doliny to od siedmiu do dziewięciu kilometrów. Zajmowana powierzchnia to około 30 kilometrów kwadratowych, z około 60 miejscowościami o gęstej zabudowie. Małe wsie nie miały żadnej infrastruktury prócz średnio utwardzonych dróg, które w trakcie wiosennych roztopów zamieniały się

w nieprzejezdne bagno.

Autor z policjantami ANP i (jeszcze) sprawną toyotą w drodze na spotkanie

Teren wewnątrz doliny poprzecinany jest licznymi drogami polnymi oraz wadi, które zaczynają bieg w górach i łączą się wszystkie razem w części południowo-wschodniej. Pomiędzy osadami są liczne pola uprawne, które stwarzają niekorzystne warunki do poruszania się tak zwanym off roadem. Rejon Rasany jest zamieszkany w całości przez Pasztunów i uważany za wrogo nastawiony do sił koalicji oraz wspierający działania TB. Podejrzewa się również, że jest wykorzystywany jako obóz szkoleniowy bojowników TB i obecnie przebywa tam około 150–200 rebeliantów, w tym znaczna ich część to cudzoziemcy. Obóz wspierany jest przez Pakistańczyków. Należy mieć na uwadze, że jest tam ponadto kilka grup miejscowych rebeliantów z komendantem Jahodim, ogółem

około 60–100 osób. Ponadto źródła przekazywały informacje, że w dolinie znajdują się magazyny, gdzie składowana jest broń, amunicja oraz rakiety 107 mm. Wspominały też, że talibowie uprawiają tam opium. Plantacje zajmują około 20 hektarów i są pilnie strzeżone przez bojowników. Rebelianci prowadzą stałą obserwację z zamaskowanych posterunków na wzgórzach dominujących nad tym rejonem. Umożliwia im to wgląd w całą dolinę oraz całkowitą kontrolę nad poruszającymi się ludźmi i pojazdami pokonującymi ten teren. Obszar wewnątrz wiosek w dolinie natomiast trudno obserwować z powodu zabudowań wiejskich oraz powszechnie występujących murków rozciągających się wzdłuż pól uprawnych. Głównymi arteriami umożliwiającymi przedostanie się w rejon doliny Rasana są w zasadzie dwie drogi lądowe przebiegające przez liczne wioski, co znacznie wydłuża czas dojazdu z FOB Warrior. Miejscami wąskie doliny wymuszają ruch po drodze, co sprowadza zagrożenie wybuchem IED. Wąskie doliny umożliwiają również przeciwnikowi przygotowanie wcelowanych miejsc do prowadzenia ognia moździerzowego. Liczne wadi spływające ze wzgórz krzyżują się z drogami, co czyni je bardzo trudnymi do poruszania się. Niektóre odcinki dróg wymuszają ruch jednokierunkowy, a tym samym uniemożliwiają szybkie wycofanie się w razie potrzeby. Reasumując, droga lądowa przebiega przez miejscowości prawdopodobnie wspierające działania TB. Trasa nie jest długa, od 8 do 12 kilometrów w rejonie, gdzie można się spodziewać kontaktu ogniowego oraz ładunków IED. Aby wspomóc specjalsów, należy wysłać nasze patrole. Poruszanie się drogą lądową na pojazdach bojowych typu rosomak czy MRAP wyklucza element zaskoczenia. Należy nadmienić, że przeciwnik wykorzystuje nie tylko wspomniane drogi dojazdowe, lecz także znane jedynie tubylcom liczne ścieżki prowadzące przez góry do sąsiednich wiosek, które umożliwiają niezauważone odejście rebeliantów z rejonu działania. Jedyna szansa to śmigła, których nie posiadają czescy specjalsi, bądź akcja, która odwróci uwagę TB na czas przejazdu kolumny. Co może spotkać Czechów na terenie doliny, już wiedzieliśmy. Znaliśmy zagrożenia. Plusem było to, że mogliśmy udzielić wsparcia ogniowego i że

niebezpieczny odcinek liczył około 18 kilometrów. Teraz należało uzyskać odpowiedź, jak zachowa się generał Bashi Habib po wjeździe czeskiej kolumny na jego terytorium. Było pewne na sto procent, że kolumna musi przejechać przez posterunki drogowe generała i jego ludzi, i to co najmniej przez dwa. Trasa, jaką mieli pokonać Czesi przez Jaghori, to około 80 kilometrów. Tego nie da się przejechać niepostrzeżenie. Nie było innego wyjścia, należało się spotkać z generałem, który już odmówił przyjazdu na zaproszenie do FOB Warrior, zaprosił natomiast nas do siebie. Było jasne, że generał się boi aresztowania, bo zdawał sobie sprawę, że wydano za nim list gończy. Z naszych wyliczeń na podstawie informacji odcinek, na którym można by się spodziewać ataku rebeliantów bądź IED, ma długość od 10 do 12 kilometrów, które trzeba będzie przejechać, jadąc do generała, i przez które będą jechali czescy specjalsi. Istotne było też to, że są tylko dwa miejsca, w których droga się tak zwęża, że nie ma możliwości manewru. Późną nocą, po kilkukrotnej analizie materiałów, podjąłem decyzję, którą drogą pojedziemy do Jaghori i czym. Kolejnego dnia o ósmej rano na kwarantannie przy posterunku ANP ja, Larry i tłumacz Momo czekaliśmy w toyocie na Bułeczkę i Górala. Góral był bardziej ochroniarzem Bułeczki niż policjantem. O naszym spotkaniu z samozwańczym generałem w bazie wiedział tylko jej dowódca pułkownik Wiesiek. Nawet patrol Ziemniaka, który miał nas eskortować za Shinkey, nie wiedział, gdzie jedziemy. Po chwili na bramie pojawił się cywilny samochód. Wysiedli z niego Bułeczka z Góralem, uzbrojeni po zęby, i przywitali się z nami. Wsiedli do naszej toyoty, a ich samochód odjechał do Moquru. Ziemniak miał odbić za Shinkey w kierunku Goharu, tak aby ewentualni obserwujący nas rebelianci mogli wysunąć wnioski, że celem patrolu jest rodzinna wieś komendanta Jahodiego. Była to ryzykowna eskapada, ale musiała się odbyć po wcześniejszych telefonicznych rewelacjach pułkownika Mareczka, że Bashi posiada polskie umundurowanie i oporządzenie, że na pewno nie jest to jeden mundur, a co najmniej kilka, co na dobrą sprawę umożliwia mu wystawienie lipnych polskich posterunków albo odsprzedanie mundurów

talibom, a wtedy oni wystawią taki posterunek. – I wiesz, co będzie, jak się Amerykanie nadzieją na taki posterunek? Albo Czesi? Wiesz, gdzie będziemy? W czarnej dupie – skonstatował Mareczek. – Nie masz już na co czekać. Musisz się spotkać z Bashim Habibullahem – dodał. – A śmigła dostanę? – spytałem z nadzieją, bo w Ghazni miała być rozpatrywana taka ewentualność. Szef dość wyczerpująco wytłumaczył mi: – Nie. Nasi piloci mówią, że nie ma takich warunków w Jaghori, bo nikt nie sprawdził lądowisk, i nie będą ryzykować. Amerykanie mają inne zadania i nie mają na tę chwilę wolnych śmigieł, a my im nie zawracamy głowy takimi pierdołami jak braki w umundurowaniu w naszych magazynach. Powtórzył też po raz kolejny: – Nie masz już na co czekać. Musisz spotkać się z Bashim Habibullahem. „Będziemy w czarnej dupie?”, pomyślałem. „To gdzie, kurwa, teraz jesteśmy?” Decyzja w związku z faktem przejazdu przez teren wroga i na dodatek powrotu tą samą drogą mogła być tylko jedna. Zdecydowałem, że będziemy podróżować szarą toyotą land cruiser, opancerzoną, która jako pojazd prywatny wyglądem zewnętrznym nie wzbudzi podejrzeń wśród ludności cywilnej, a przynajmniej nie od razu. Jeśli chodzi o rejestrację, sam upaprałem je tak, że nic nie było widać. Zresztą rejestracja w Afganistanie to rzecz tak wtórna, że nikt nawet nie zwraca na to uwagi. Natomiast każda kolumna pojazdów wojskowych jest wychwytywana tuż po wyjeździe z bazy na terenie miasteczka Jandy. My przemkniemy. Wariacki plan, wiem, ale na pewno bardziej realny niż jazda tam patrolem w rosomakach. W jedną stronę pewnie by się nam udało, ale trasa powrotna byłaby zablokowana przez 300 bojowników TB z Rasany. Nasze działania nie wychodziły poza zakres obowiązków i mieściły się we wszystkich procedurach. W końcu byliśmy na misji stabilizacyjnej i oficjalnie rebelianci kryli się po górach, a nie rządzili całymi połaciami Afganistanu. Patrol Ziemniaka właśnie wjeżdżał na bramę, wyrzucając w powietrze niesamowitą ilość kurzu. Ruszyliśmy za nimi w tumanach pyłu i piasku.

Zgodnie z umową wyprzedziliśmy ich za Shinkay, jadąc w pyle. Ziemniak skierował swój patrol na Gohar. My wyrwaliśmy do przodu na północny zachód. Po drodze minęliśmy z lewej wieś Lar Kalay. To między innymi z tej wioski ostrzeliwane są nasze patrole, tu już można nadziać się na IED, ostrzał z moździerzy czy zasadzkę. Nienarysowana na mapie linia frontu. Właśnie ją przekroczyliśmy i coraz głębiej wkraczamy na tereny rebeliantów. Wszędzie pojedynczo rozrzucone domy. Dolina zaczynała się zwężać, zbliżaliśmy się do kolejnej wioski, Petaw, zamieszkanej przez ludność podporządkowaną i współpracującą z talibami. Miejscowość ciągnie się wzdłuż wyschniętego o tej porze koryta strumienia, po którym latem, jesienią i zimą poruszają się samochody, pędzone są stada owiec i innego bydła. Na wiosnę koryto wypełniała woda z topniejącego śniegu w górach. Koryto jest płytkie i szerokie, w niektórych miejscach nawet na 200 metrów. To naturalna droga, tak więc różnorodne pojazdy, od motorków po ciężarówki, wyjeździły tu kilka równoległych tras. Prócz tego była normalna droga z Gelanu do Jaghori, ale my wybraliśmy koryto strumienia, tak jak większość lokalnej ludności. Powody były dwa. Po pierwsze, droga wiodła przez wioski, gdzie już mogli być bojownicy TB ze swoimi ruchomymi posterunkami ściągającymi haracze od przejeżdżających, a po drugie, na drodze mogły być IED. Nikt na nas nie zwracał uwagi, czapki, okulary, brudne pomazane szyby. Ponadto poranna pora generowała większy ruch na lokalnych drogach, co dawało nam możliwość „wtopienia się” w tłum. Mimo że według naszych kalkulacji ruch miał być duży, mało kto był na drodze. Minęliśmy kilka samochodów osobowych, parę rowerów i motorów, jedną ciężarówkę. Najtrudniej było na wyjeździe z wioski. Tu faktycznie dolina się zwężała i trzeba było wyjechać z koryta, gdyż i ono stawało się wąskie, coraz głębsze i naszpikowane głazami. Wjechaliśmy na biegnącą wzdłuż wyschniętego koryta wąską drogę gruntową, wijącą się coraz bardziej. Wyjazd z wioski i zarazem wjazd do właściwej doliny Rasana przypominał szyjkę od butelki. Na końcu zwężał się tak, że na drodze było miejsce na jeden samochód. Nic obok się nie przeciśnie. Dzwonek w telefonie. Dzwoni Bashi i pyta, czy już jesteśmy za Moqurem,

gdyż tak przekazał mu wczoraj nasz tłumacz. Momo zapowiedział przez telefon, że pojedziemy dłuższą drogą przez Moqur, a nie przez Rasanę, bo to zbyt niebezpieczne. Momo udaje, że nie słyszy, krzyczy do telefonu tylko tyle, że już niedługo będziemy, że jedziemy, żeby czekał. Ostry zakręt w prawo i koniec jazdy między górami. Po jeździe wąską drogą, gdzie boczne lusterka dotykały skał, czułem się jak korek od szampana, który uwolnił się z wąskiej szyjki butelki. Przed nami rozpościerała się dolina Rasana, która naprawdę robi wrażenie. Jest położona wśród gór okrytych śniegiem, a promienie słońca odbijają się od szklanych okien w licznych miejscowościach. Droga opada lekko w dół, panorama doliny znika. Dojeżdżamy do rozwidlenia dróg. Główna droga wiedzie do centrum doliny, a my odbijamy na Jaghori. Minuty się wloką. Wjeżdżamy do Lashkar Kala. Na drodze stado owiec z dwoma małoletnimi pasterzami. Widząc nasz samochód, pospiesznie przeganiają owce z drogi. Naciągam bardziej daszek na oczy. Przydała by mi się też broda. Podciągam chustę arafatkę na usta. Pasterze nie zwrócili na nas uwagi, zajęci gonieniem owiec, ale w każdej chwili możemy nadziać się na rebeliantów. Wbrew oficjalnym informacjom podawanym przez media, to oni tu rządzą. ISAF tu nie dociera, nikt tu nie był. Nawet do Lar Kalay którą przejechaliśmy wcześniej, nie wjeżdżają nasze patrole. Larry, jak tylko może, daje po gazie, byle szybciej. Tu nikogo to nie dziwi. Afgańczycy są znani z tego, że jeżdżą z fantazją. Mijamy ruiny wioski – to za nią mają być tereny Chazarów z ich posterunkiem. Faktycznie, w oddali widać już check point, napięcie rośnie, Bułeczka mówi, że to ludzie Bashiego i jego umocnienia. Podjeżdżamy bliżej i ukazują się nam betonowe fortyfikacje. Na posterunku poruszenie, wysiadamy z pojazdu, w razie czego przeładowujemy broń. Umówiliśmy się z Larrym, że jak coś pójdzie nie tak, to walimy na ostro, on zawraca, ja osłaniam i przykrywam ogniem z beryla oraz granatami. Dwa granaty przełożyłem dyskretnie do bocznej kieszeni, a karabinek odbezpieczyłem. Chazarowie witają serdecznie Bułeczkę i Górala. Widać zażyłość, co wskazuje na dłuższą znajomość. Następnie witają się z Momo i z nami. Napięcie schodzi z nas jak powietrze z dziurawej opony. – Bashi Habibullah już jedzie, będzie za pięć minut – przekazuje wysoki

uśmiechnięty szczupły Chazar, może 30-letni. Twarz ma ogorzałą od słońca i wiatru, szeroką, bez zarostu. Oczy lekko skośne i brązowe, a włosy proste i czarne. Widać geny potomków Wielkich Mogołów. Wyglądają całkowicie inaczej niż Pasztuni, to od razu zauważalne. Chazar nie przestaje się uśmiechać. Ubrany w kurtkę policji afgańskiej z kałasznikowem na ramieniu, zaprasza na posterunek, a my idziemy za nim. Momo tłumaczy, że generał spodziewał się nas z drugiej strony doliny. Niepostrzeżenie zabezpieczam beryla tak, aby nikt nie widział. To samo robi Larry. Umocnienia są fachowe, robią wrażenie. Teraz widzę, że mają stanowiska wzdłuż grani, ciągnące się od podnóża po sam szczyt góry. Po drugiej strony drogi to samo. Na stanowiskach worki z piaskiem, a między nimi ciężkie karabiny NSW kaliber 12,7 mm na podstawie metalowej. Po drugiej stronie drogi widzę taki sam karabin zamontowany na pace pick-upa zaparkowanego w wykopanym do tego celu stanowisku. Pewnie jeszcze poradzieckie, ale to bardzo dobra broń, odporna na warunki pogodowe. Są tu też duże stanowiska na moździerze, a obok ziemianki wkopane w ziemię. Prawdziwa linia frontu. Po chwili na posterunek zajeżdża czarna toyota hilux. Z siedzenia kierowcy wysiada generał Bashi Habibullah. W końcu mogłem zobaczyć człowieka, który od kilku dni ciągle był obiektem naszego zainteresowania i o którym uzyskałem tyle sprzecznych informacji. Bashi był mężczyzną średniego wzrostu, w wieku około 50 lat, miał typowe rysy Chazara. Szczupła sylwetka, krótko przystrzyżone włosy i dokładnie ogolony zarost. Ubrany był w szarawary i galabiję, na którą założył pulower i granatową marynarkę. Trudno było dostrzec pistolet umieszczony pod koszulą na pasie. Obszerny tradycyjny strój utrudniał ocenę, czy ktoś jest uzbrojony, czy nie. Od razu było widać, że generał budzi respekt wśród swoich ludzi – jak tylko jego samochód zajechał na posterunek, wszyscy Chazarowie się zerwali. Generał wysiadł z wozu i obrzucił ich spojrzeniem. Jasne było, że potrafi do nich mówić, milcząc. Momentalnie samozwańczy żołnierze rozeszli się po posterunku na swoje stanowiska i do swoich zadań. Generał wita nas serdecznie, ściska, przedstawia swojego syna i od razu zaczyna oprowadzać. Zabiera nas na górę do umocnień – posterunki

ciągną się od podnóża góry prawie pod sam szczyt. Wchodzimy do głównego posterunku, w międzyczasie naliczyłem około 15–20 uzbrojonych Chazarów. Tu też jest broń ciężka, karabin wielokalibrowy, ręczne granatniki, a w bunkrze dojrzałem moździerz i obok otwartą skrzynkę granatów. Trzy pick-upy na posterunku. Bashi Habibullah przedstawia swojego starszego syna. Ma imię po ojcu, Bashi, jest średniego wzrostu, jego włosy są czarne i lekko pofalowane. Ubrany jest w tradycyjną białą koszulę, szerokie białe spodnie, czarne skórzane mokasyny, a na koszulę założył czarną marynarkę. Nie wiem czemu, ale zauważyłem, że w Afganistanie modne są dwie rzeczy: amerykańskie kurtki koloru khaki M60 i czarne skórzane marynarki à la oficer KGB. Mam takie luźne spostrzeżenie, że bardzo często widziałem je u Afgańczyków. Młody Bashi się uśmiecha, jest też miła niespodzianka – w miarę dobrze mówi po angielsku. Zwiedzanie linii frontu dało nam trochę w dupę. Pomimo że ścieżka była wygodna, weszliśmy pod górę jakieś 400 metrów i byliśmy na wysokości 2400 metrów nad poziomem morza. To tak jak na najwyższym szczycie w Polsce. Z tym że w Polsce po górach z kałaszem nie chodziłem. Po zwiedzeniu linii frontu generał zaprasza do zwiedzenia dystryktu. Jedziemy za nimi. Najpierw do szkoły dla chłopców. W okolicach szkoły i na placu kupa dzieciaków. Potem na bazar i do szpitala. Następnie do szkoły dziewcząt, która ze względów religijnych jest całkiem w innej lokalizacji. Potem na boisko do piłki nożnej, pierwsze, jakie w ogóle widziałem w Afganistanie. Tłumaczy, opisuje, mówi bardzo dużo o potrzebie pomocy. My udajemy zainteresowanie, na którym budujemy legendę, że służymy w PRT (Zespole Odbudowy Prowincji). Oczywiście deklarujemy chęć udzielenia pomocy po dopełnieniu formalności i skrzętnie notujemy, co mówi. Wszędzie jest bardzo skromnie, ale schludnie, posprzątane, dzieci w czystych ubraniach, zadbane, uśmiechnięte, nie widać biedy. Budynki nie są stare, też zadbane, to bije po oczach. Widać, że Bashi Habibullah to nie tylko chazarski watażka skupiający siłą władzę w dystrykcie Jaghori, ale też dobry gospodarz, troszczący się o swoich ludzi. Kolejne miejsce to dom generała. Zaprasza nas na skromny poczęstunek

i herbatę. Wchodzimy do domu Bashiego. Są tu już jego trzej dowódcy polowi, których przedstawia. Siadamy w dużym salonie po turecku i po chwili przynoszą nam herbatę. Rozmawiamy. Nagle odczuwam zacięcie i pełną konsternację. Do salonu wchodzi polski żołnierz. W pierwszym momencie pomyślałem, że Wiesiek wysłał za nami patrol z FOB Warrior. Coś się stało, ale coś nie gra – znam tę twarz. Olśnienie: to syn generała się przebrał. Za nim pojawiły się trzy kolejne postacie w niekompletnym polskim umundurowaniu. Jeden miał na sobie kurtkę kierowcy rosomaka z polskim orłem na ramieniu, a drugi kamizelkę kuloodporną kierowcy – wszystko w polskim kamuflażu. Tych trzech ostatnich generał przedstawia jako swoich zastępców, komendantów polowych. Faktycznie mają polskie mundury. Uśmiechamy się, wspólnie stajemy do zdjęcia, a w duszy lecą kurwy. Kto im to dał lub gdzie zginęło i jak im to, kurwa, odebrać?

Po prawej jeden z podwładnych gen. Bashiego w polskim mundurze, na ramieniu widoczny fragment orzełka

Samozwańczy generał wręcza nam podarunki: tradycyjny strój męski noszony przez Afgańczyków. Składa się na niego okrycie wierzchnie: piękny płaszcz (chapan), a także białe spodnie, długa biała koszula oraz nakrycie głowy – turban (lungee). Nie zostajemy na obiad, prosząc o wyrozumiałość. Obiecujemy pomoc. Trzeba mieć wyczucie, kiedy wiać, widziało nas tu już z pół tysiąca osób. Rebelianci mogą już wiedzieć, że tu jesteśmy.

Autor z synem generała Bashiego Habibullaha w pełnym polskim mundurze z emblematami

Żegnamy się na boisku, na którym byliśmy wcześniej. To najlepsze miejsce w okolicy na lądowanie dwóch śmigłowców. Wsiadamy do toyoty i tą samą drogą wracamy, byle szybko. Jesteśmy już za posterunkami. Zakręt i znikają nam z oczu. Na drodze po jakichś dwóch kilometrach za kolejnym zakrętem widzimy szarobrązowy busik, a przy nim stoi pięciu mężczyzn. Dwóch kolejnych wchodzi pod górę. Są uzbrojeni. Tych pięciu stojących przy busie w kałasznikowy, a tych dwóch wchodzących w RPG-7 i enfielda. Są ubrani tradycyjnie, ale mają kamizelki khaki z kieszeniami na magazynki. Dwóch jest w kurtkach wojskowych też koloru khaki z amerykańskiego demobilu, wzór 60. Podjeżdżamy niespiesznie,

przeładowuję broń z tyłu i słyszę trzask suwadeł – policjanci przeładowali swoje kałasznikowy. – Momo, przekaż Bułeczce i Góralowi, że ja biorę prawą stronę od busa, a oni lewą i wzniesienie, na które wchodzą teraz ci dwaj – mimo że adrenalina podskoczyła mi na maksa, wydaję polecenie dotyczące sektorów ostrzału, bacznie obserwując teren. – Larry, jeśli zacznie się strzelanina, mijasz busa z prawej. W odpowiedzi Larry skinął głową, na chwilę puszczając kierownicę, by odbezpieczyć i przeładować karabinek. Trzech Afgańczyków, jakby mnie słyszało, przechodzi na prawą stronę busa. Wysoki w kurtce khaki i jeszcze jeden z rudą brodą zostają na środku, bardziej z lewej strony. Teraz widzę, że wszyscy mają brody. Ale ten jeden ma rudą – kurwa, ruda broda! Stoją leniwie. Dwóm kałachy dyndają na ramieniu na paskach, jeden trzyma swojego kałasznikowa za uchwyt przy spuście językowym, lufą w dół. Ich zachowanie świadczy o tym, że to rutynowy posterunek rebeliantów. Nie spodziewają się obcych, tym bardziej żołnierzy ISAF-u w cywilnym samochodzie, i to w jednym. Na piętnastym metrze Larry zatrzymuje się i nie gasi silnika. Z lewych tylnych drzwi pasażera wysiadają Bułeczka i Góral i od razu z ryjem do mężczyzn, że mają oddać broń, i to natychmiast. Uchylam drzwi, wsadzam lufę pomiędzy nie a przednią szybę, celując w moją trójkę. Stoją w szeregu. Jeśli zacznie się strzelanina, zacznę od tego z lewej, który jest najbliżej ich busa. W ten sposób odetnę im drogę ucieczki i możliwość skrycia się za samochodem. Ten z lewej jest niewysoki i szczupły, ma na głowie szary turban, a z kamizelki z kieszeniami na magazynki wystają dwa. Ma może 30 lat, wszyscy są mniej więcej w tym wieku, przez te brody trudno zresztą powiedzieć. Tamci w widocznym szoku, cisza, są zaskoczeni, bo Góral i Bułeczka w mundurach policyjnych, pewni siebie. Ich karabinki AK przeładowane, lufy skierowane w rebeliantów. Najwyższy w amerykańskiej kurtce, chyba najstarszy rangą, pierwszy odzyskuje głos, coś krzyczy, macha ręką. Bułeczka nie odpuszcza, kieruje lufę w wysokiego i też krzyczy. Tych dwóch na górze przystanęło, naprawdę osłupieli.

Teraz dopiero dojrzałem stanowisko na górce z karabinem maszynowym PK, a przy nim jednego rebelianta – stał obok, w dłoni trzymał skrzynkę na amunicję do karabinu PK. Ze skrzynki zwisa wystająca taśma z amunicją. Karabin leży na stanowisku – widocznie miał dopiero podpiąć skrzynkę. Najwyraźniej jego też zaskoczyła ta sytuacja. Więc już mamy ośmiu. W samochodzie jest chyba kierowca – kurwa, dziewięciu. Rachuję siły przeciwnika. – Jak ci się skończy amunicja, weźmiesz mojego beryla, nie ma czasu na zmianę magazynka – cichym głosem powiedział Larry. Kiwam głową, nie spuszczając wzroku z talibów, do których jeszcze nie dotarło, kim jesteśmy. Do mnie dotarło. Palec nerwowo krąży przy kabłąku języka spustowego, już nie trzymam nad spustem, już go gładzę, nie naciskam, gładzę… Najwyższemu puszczają nerwy, nie wytrzymuje. Podnosząc kałacha, przeładowuje i strzela, jakby zapomniał, że jego koledzy broń mają jeszcze na ramieniu, nieprzeładowaną – nie są przygotowani do walki. Za to my tak. Bułeczka wali, Góral wali i ja walę. Krótkimi seriami, między drzwiami a przednim oknem, stanowisko strzeleckie – tak nie uczyli. To się nazywa kreatywność. Dwie krótkie w chudego, kolejne dwie w środkowego, dwóch leży, trzeci już zdążył przeładować, strzela jakoś chaotycznie, seria idzie po ziemi przed toyotą, zaczyna biec w kierunku suchych krzaków winogron. Ja puszczam jedną, drugą, krótkie serie. Cel ruchomy pada po trzeciej. Środkowy jest ranny, leży, kręci się, puszcza serie z kałacha nad toyotą. Koniec amunicji, nie ma czasu na przeładowania. Larry już daje mi swojego kałacha, a ja rzucam do tyłu swojego, krzycząc: – Momo, ładuj! Kątem oka widzę, jak na przedniej szybie powstają dwie pajęczynki. Słyszę chrobotanie po dachu. „To pewnie ci dwaj z góry albo ten od PK”, myśl jak błyskawica przemyka przez moją głowę. Walę do trzeciego leżącego na ziemi; jest ranny, ale strzela. Krótka seria ucisza jego kałacha. Zmieniam cel na samochód rebeliantów. Pakuję długimi seriami w busa cały magazynek, celuję w przednią, następnie boczną szybę, a na koniec w silnik. Koniec amunicji. Spoglądam w lewo, tam, gdzie stał ten wysoki

i jeszcze jeden rebeliant – obydwaj leżą. Rudobrodemu kamizelka poleciała na boki. Szara koszula na piersi zmieniła kolor na ciemnobrązowy. W międzyczasie, wymieniając u Momo kałacha na załadowanego, krzyczę do Bułeczki i Górala, strzelających w kierunku stanowiska na górce, gdzie wcześniej widziałem bojownika z karabinem maszynowym. – Do wozu! Inside!!! Momo krzyczy w dari do środka. Larry, mimo niespodziewanego ostrzału, rusza toyotą powoli, krzycząc. – Kurwa, drzwi! Zamykać drzwi! Spierdalamy! Na jeszcze otwartych drzwiach wychylam się i puszczam długą serię w maskę busa, gdzie kryje się silnik, by mieć pewność, że nikt nie uruchomi samochodu. Larry manewruje między trupami. Słyszę świst pocisków przelatujących nad głową oraz tych uderzających w karoserię naszego samochodu. Terkot kałacha i karabinu maszynowego nie ustaje. Góral prowadzi ogień z wozu, w końcu zamyka drzwi. Świst granatu RPG nad toyotą. Walnął w pryzmę piachu za drogą, ale nie eksplodował. – Gazu! – krzyczę. Słychać jeszcze strzały za nami, ale już jesteśmy za zakrętem. Ktoś musiał przeżyć, najpewniej był jeszcze jeden gdzieś na górce przy stanowisku karabinu PK i jeden z kałasznikowem. – Ziemniak, tu Iksy. Odbiór. – Teraz dopiero mogłem nawiązać łączność przez radiostację z patrolem Ziemniaka, który krążył między Shinkay a Goharem, czekając na nasz powrót. Nawiązuję łączność z dowódcą patrolu: – Tu Ziemniak. Odbiór. – Mieliśmy kontakt ogniowy. Potrzebujemy wsparcia. Jedziemy w stronę Shinkay, jeśli mnie zrozumiałeś – odbiór. – Podaj koordynaty. Zrozumiałem, wyjadę ci naprzeciw. Podałem Ziemniakowi koordynaty. Larry nie jedzie na wariata, wraca zimna krew, jesteśmy jeszcze w Rasanie. A talibowie już dzwonią, już, kurwa, lecą do tych swoich pieprzonych motorków. Wjeżdżamy do wioski, nie za wolno i nie za szybko, normalnie. Rozwidlenie, są dwie drogi. Wybieramy lewą, która prowadzi bardziej przez otwarty teren. Toyota skacze na wybojach, mijamy różnokolorowe bramy kalat, gotowi w każdej chwili odpowiedzieć

ogniem na każdy atak. Tu w zabudowaniach jesteśmy łatwym celem dla zasadzki, nasze atuty to opancerzony samochód i szybkość. Wreszcie wypadamy na otwarty teren. Z obu stron surowe góry, słońce… W końcu jest koryto strumienia. Larry pruje biegnącą przez nie drogą. Dolina się rozszerza, z obu stron drogi im dalej do podnóża gór, tym mniejsze szanse na celny ostrzał rebeliantów. Góry są już jakieś 300–400 metrów od nas. Głuchy wybuch moździerza jakieś 50 metrów przed nami, toyotą szarpnęło. – Dostaliśmy w koło! – krzyczy Larry, jeszcze mocniej ściskając kierownicę, jak wodze spłoszonego konia, żeby nie pozwolić na zmianę kierunku i rytmu jazdy. W samochodzie słychać świst kolejnego granatu z RPG, lecącego nisko nad samochodem, a także z oddali terkot km PK. Jest już nieszkodliwy, nie przebije pancerza, za daleko, ponadto ruchomy cel to trudny cel. Rebelianci się spóźnili o dobre 10 minut. Znów strzały z jakichś 300 metrów, są daleko, marnie z celnością. Głucha detonacja – tak wybucha granat moździerzowy, ale już daleko za nami. Teraz wszystko w kunszcie jazdy naszego kierowcy. Trudno mu utrzymać kierownicę, znosi nas na prawo po trafieniu w oponę, ale jedziemy wolniej, może 40 na godzinę. Wystawiam beryla przez okno i oddaję krótkie serie, bardziej na postrach niż dla efektu. Znowu świst RPG gdzieś daleko, coraz słabiej słychać serie z km PK. Rebelianci odpuszczają. Boją się nas gonić, nie mają ochoty na kolejne straty. Trafiona toyota jedzie. Mijamy Shinkey, robiąc kółko wokół miejscowości. W oddali już widać naszą bazę. Jest też patrol Ziemniaka, widać po kurzu, że grzeją w naszą stronę, jakby się bali spóźnić na „ustawkę” z talibami. Też się spóźnili jakieś 10 minut. – Kocham toyoty! – krzyknąłem. W samochodzie śmiech, nerwy puściły.

Toyota po zasadzce

Na koniec rosomaki ostrzelały wzgórza, z których rebelianckie moździerze prowadziły spóźniony ostrzał oddalającej się naszej kolumny. Wchodzimy z Larrym do naszej bichaty. Toyota zaparkowana. Rudi już wie, ściska nas, że tchu ciężko zaczerpnąć. Chłop potężny, nic nie mówi, wychodzi. Siadamy z Larrym przy stole. Biorę wodę, taka zwykła, ciepła, a kurwa, smakuje jak nigdy. Normalnie coś niebywałego. Rudi wraca. – Naliczyłem 18 przestrzelin i rozpieprzone koło. – No – odpowiadam, bo tylko tyle jestem w stanie teraz powiedzieć. Dalej piję wodę. Rudi znika w sowim boksie, po chwili wraca i stawia butelkę na stole.

– Miała być na sylwestra, ale chuj tam – ryczy ze śmiechu. – Nie pij wody, bo ci zaszkodzi – śmieje się Larry. – Pułkownik Mareczek już dzwonił z pięć razy – dodaje Rudi. – No – naprawdę nie mam siły sensownie gadać, palę papierosa. „Jeszcze chwila”, myślę, „dajcie chwilę”. Larry zamknął oczy – on też jeszcze jest tam na drodze razem ze mną.

Skrzynka piwa Uzgodniliśmy z Bashim, że będzie eskortował patrol NATO przez swój dystrykt, i podaliśmy specjalnie drogę do Moquru, bo jest dla nich najszybsza, legendując przy tym, że z Moquru patrol jedzie HW1 prosto do Ghazni. Zmiana trasy miała zostać podana, jak Czesi będą już w Jaghori, aby rebelianci, jeśli mieli dopływ informacji od Chazarów, zupełnie się ich nie spodziewali w tym miejscu. Około godziny dziewiątej rano 20 listopada w kierunku Goharu ruszył nasz jeden patrol, dla odwrócenia uwagi rebeliantów z Rasany. Drugi patrol plus humvee z S2X i trzy samochody policji ruszyły w kierunku Shinkay – standardowa trasa patrolowania znana rebeliantom. W południe mieliśmy informację od Czechów, że dojeżdżają do Jaghori. O 12.30 dali znać, że spotkali Chazarów i w pierwszej chwili myśleli, że to polski posterunek, bo Chazarowie byli w polskich mundurach. Nastąpiła zmiana trasy pod legendą, że patrol ma za mało paliwa, by dojechać do Ghazni, więc zatankują w FOB Warrior. Ruszyli przez Jaghori, eskortowani przez cztery samochody Chazarów. Po godzinie byli za Lashkar Kala. W tym momencie nasz patrol zaczął jechać im na spotkanie – wiedzieliśmy już, że jeśli TB zaatakują, to mniej więcej w tym miejscu co ostatnio. My mieliśmy ostrzał, więc chodziło o to, by rosomaki, popularnie zwane przez talibów zielonymi diabłami, ostrzelały miejsca, z których rebelianci będą prowadzili ostrzał. Było nam łatwiej, lokalizację znaliśmy, chodziło tylko o odpowiednie ustawienie wozów. O 13.20 widzę z naszego humvee czeską kolumnę; 13.30 dojeżdżają do naszego patrolu. W momencie gdy ostatni czeski land rover mija nasz patrol i kieruje się do FOB Warrior, rebelianci otwierają ogień z moździerzy

i RPG-7. Ostrzał jest chaotyczny i niecelny. Rosomaki już wiedzą, gdzie strzelać, bo ostrzał zdemaskował ich pozycje i był spóźniony. To tylko znaczyło, że Bashi Habib dochował tajemnicy, a rebelianci nie mieli informacji wyprzedzających umożliwiających zorganizowanie zasadzki. Odpowiadamy ogniem z trzydziestek i stanowiska talibów momentalnie milkną. Z TOC-u przez radiostację pada komenda: powrót do bazy. Czescy specjalsi dotrzymali słowa – jeszcze tego samego dnia oficerowie łącznikowi przynieśli zgrzewkę czeskiego pilznera, tak jak obiecali. Nie nadmienili jednak, że piwo jest bezalkoholowe. Umierałem ze śmiechu, patrząc, jak chłopakom opadły szczęki. Mogłem się śmiać – w końcu nie piję piwa od 15 lat. Mareczek jeszcze raz polecił nawiązać kontakt, doprowadzić do spotkania, odzyskać mundury i namówić do współpracy. Tak, Mareczek, jak się rozpędzi, to potrafi zrobić sobie koncert życzeń.

Szura Z Bashi Habibem spotkałem się jeszcze dwukrotnie. 25 listopada pojechaliśmy całkiem inną trasą do Jaghori, ale tym razem wzmocnionym patrolem z pomocą humanitarną, oraz pod koniec kwietnia, kiedy to na osiem pojazdów przyjechał do naszej bazy w odwiedziny. W naszym biurze urządziliśmy małą szurę – był Bashi Habib, ze swoimi trzema komendantami i synem, Stalowy z synem i dwoma policjantami. Rozmowy dotyczyły Rasany i pomocy dla Jaghori. W pewnym momencie do Stalowego zadzwonił komendant główny policji prowincji Ghazni. Stalowy ze spokojem przełączył telefon na tryb głośnomówiący. Momo nad uchem tłumaczył mi przebieg rozmowy, którą słyszeli wszyscy w naszym biurze. Komendant powiedział, że wie, że generał Bashi Habib jest teraz w FOB Warrior. Stalowy odparł, że też o tym wie, bo tu jest i siedzi z nim przy stole. Komendant nakazał Stalowemu go zaaresztować. Ten odpowiedział, że tego nie zrobi, gdyż Bashi Habib jest tu teraz w gościach – i on też. Następnie stwierdził, że nie może dalej rozmawiać, gdyż jest zajęty, i się rozłączył.

Posterunki zdobyte przez Jankesów

Zapowiadała się dobra współpraca i nie tylko możliwość pomocy Jaghori, ale przede wszystkim opanowania doliny Rasany i wypędzenia stamtąd TB. Przestalibyśmy być ostrzeliwani z północy, nasze patrole nie wpadałyby tam na IED, można by wzmocnić działania w okolicach Moquru i na południu w kierunku Nawy, opanowanej przez talibów tak jak Rasana.

Autor na posterunku Hazarów na tle doliny Rasana opanowanej przez talibów

Ponadto generał Bashi Habibullah powiedział, że Jaghori to jeden z bogatszych dystryktów w Afganistanie. Ma dostęp do największych złóż litu i złota, brak tylko fachowców i zagranicznych firm, które by się tym zajęły. A on gwarantuje spotkania z decydentami w Kabulu i bezpieczeństwo na miejscu w Jaghori. To dawało nam naprawdę wielkie możliwości zwiększenia bezpieczeństwa naszych żołnierzy. Jeśli chodzi o przedsięwzięcia biznesowe, to już nie leżało w moich kompetencjach. Szczegółowe meldunki poszły – od tego są właśnie służby specjalne, po to je mają Amerykanie, Anglicy, Niemcy. Wtedy myślałem, że też i my. Wystarczyło

tylko dostarczyć pomoc humanitarną. Część na śmigłach, które mamy w Ghazni, część patrolami drogą lądową. Pomoc na pewno byłaby dobrze wykorzystana, bo Chazarowie z tego, co widziałem, chcą się rozwijać i uczyć, robią to. W końcu widać by było efekt naszej pomocy. Jeśli chodzi o działalność gospodarczą, to już rola wyższych kręgów decyzyjnych, ale myślę, że w Polsce są dziesiątki firm, które podjęłyby się tego, nie bacząc na ryzyko związane z działaniami rebeliantów. Po tygodniu coś się zesrało – okazało się, że trzeba się zająć innymi kierunkami i na razie nie ma sił oraz środków na pomoc dla Jaghori. Sam kontakt nakazano utrzymywać. Po miesiącu dalszy brak decyzji, ale decyzja z Ghazni brzmiała: kontakt utrzymywać dalej i dbać o dobre relacje. Zastanawiałem się, jak na tym etapie mam dbać, kurwa, o dobre relacje, co mam zrobić – posłać Bashiemu Habibullahowi pudełko czekoladek i kilogram krówek? Sytuacja z generałem stawała się coraz bardziej napięta, w końcu przestał odbierać nasze telefony. Już tylko jego syn z nami się kontaktował, ale i on w końcu odpuścił. To nie był dobry sygnał – potrzebowaliśmy w tym regionie sojusznika, a nie kolejnego wroga. W czerwcu Jusufa przekazał na spotkaniu, że generał Bashi ma kilka lub kilkanaście nowych rakiet do zestrzeliwania śmigłowców, które niedawno zakupił. Informacje potwierdzili nam Laser i Bułeczka. To już było poważne zagrożenie. W FOB Warrior śmigła lądowały średnio raz dziennie. Strącenie jednego, efekt – od kilkunastu do kilkudziesięciu zabitych. Nie wierzyłem, by generał strzelał w śmigła ISAF-u, ale rakiety mógłby opchnąć talibom, a oni na pewno by to zrobili. Ghazni w końcu się obudziło, poproszono o nawiązanie bliższych relacji i odtworzenie kontaktu oraz o opracowanie planu przechwycenia śmiercionośnych rakiet. Opracowałem dwuetapowy plan, który zakładał przechwycenie rakiet i spotkanie z Bashim Habibullahem. Plan przewidywał wykorzystanie naszych specjalsów z TF-49. Chłopaki z GROM-u w ramach swojej operacji mieli przejąć rakiety i siłą ściągnąć generała do FOB Warrior. Przy okazji przetrzepać mu dom rodzinny, odzyskać polskie mundury i zarekwirować

broń w magazynie domowym. Legenda była przygotowana: siły specjalne dostały informacje, że w tym i tym domu przebywa groźny komendant rebeliantów, ale pomylono domy. Na miejscu w FOB Warrior mieliśmy zamiar przeprosić generała, tłumacząc, że zaszła straszna pomyłka, kardynalny błąd. Pan generał pewnie by z ochotą przyjął przeprosiny, wiedząc, co znaleziono u niego w domku.

Autor z generałem Bashim Habibullahem

Wymóc przyjaźń – wiem, że u ludzi Zachodu wywoła to zdziwienie. Porywać kogoś, a potem prosić go o pomoc. Żeby to zrozumieć, trzeba znać mentalność ludzi mieszkających w Afganistanie. Tu liczą się siła i pieniądze, jeśli nie dysponujesz jednym i drugim, jesteś słaby, a ze

słabym nikt nie trzyma. Wojna rodzi brutalne zachowania. Ponadto generał Bashi Habibullah był twardym przywódcą, miał na karku talibów, a nie dostał żadnej pomocy od nas mimo wstępnych deklaracji. W swoim rozumowaniu założył, zresztą słusznie, że zbyt wielka przyjaźń z nami ma więcej minusów niż plusów. Rakiety przeciwlotnicze, które sprzeda rebeliantom, nie zostaną wykorzystane przeciwko niemu, bo on śmigieł nie ma, a raz, że zarobi, dwa, poprawi sobie relacje z bojownikami i braćmi w wierze. Nie było na co czekać, dostałem zielone światło z Ghazni. Chłopaki z GROM-u też się napalili. W perspektywie było przejęcie magazynu z nowymi rakietami, do tego jeszcze kupa innego uzbrojenia, a to realny efekt. W ciągu 10 dni wszystko było dograne, plany operacji oparte na procedurach ISAF-u. Źródła zabezpieczające informacje, moje zdjęcia z pobytu w Jaghori zimą. Nowe filmy i zdjęcia z amerykańskich dronów Predator (bezpilotowców), które dokładnie nam udokumentowały obecne pozycje Chazarów i dom generała. Bezpieczne miejsce lądowania dla śmigieł. Dwóch informatorów do dyspozycji dla GROM-u w celu udziału w operacji i wskazanie domu oraz pomieszczenia, gdzie są składowane rakiety. Źródło w otoczeniu Bashiego, które na bieżąco dawało informacje, gdzie generał przebywa. Wszystko książkowo. Operacja GROM-u miała się zacząć o trzeciej w nocy. O piątej rano miałem odebrać generała Bashiego na lądowisku śmigłowców w FOB Warrior. O północy dostałem telefon z Ghazni, że operacja odwołana, ale jej priorytet wzrósł, bo jest teraz na tapecie w Dowództwie Operacji Specjalnych ISAF w Bagram. TF-49 podlegało temu dowództwu, więc musieli doskonale wiedzieć od początku, że taka operacja jest planowana. To zamieszanie trochę mnie zdziwiło. Rano z kolei dostałem z GROM-u telefon z informacją, że TF-49 poleci na polskich śmigłach dzisiaj w nocy i nie będą czekać na decyzje DOS-ISAF. Po południu znów do mnie dzwonili z GROM-u z informacją, że DOS-ISAF nie zezwala i da swoje śmigła jutro. Następnego dnia dostałem informację z GROM-u, że chinooki odwołane i mają czekać. Kolejnego, czyli już trzeciego dnia, zadzwoniły wkurwione gromowiki.

Chłopaki z TF-49 z helipadu schodzili dwa razy, bo już byli prawie gotowi. W końcu okazało się trzeciego dnia, że operacja została przeprowadzona, ale… …ale przez Jankesów i przez ich siły specjalne. Szczęka mi opadła. Jak to? Nawet nie powiadomili o niczym i sami to zrobili. W dodatku zgarnęli wszystko z posterunków na granicy Jaghori i Rasany. Bashi Habibullah został przewieziony do Kabulu. Po trzech dniach pojawił się nagle w Jaghori. Kontakt z nami zerwał całkowicie. To świadczyło tylko o jednym – TF Amerykanów zrobiła robotę dla CIA, a oni go sobie podporządkowali i cała śmietanka, kurwa, dla nich, a nam kopa w dupę, durnym Polaczkom. Jankesi olewają nas ciepłym moczem, nawet, kurwa, nie próbując wmówić, że to deszcz. Amerykanie też są głodni sukcesów, a nie oszukujmy się, w Afganistanie idzie im jak krew z nosa. W dodatku, kurwa, chodziło bardziej o złoża litu i złota, a nie o Rasanę, bo tę Jankesi mieli dokładnie w dupie. Tym Polacy niech martwią się dalej sami. Bashi Habibullah nieoczekiwanie dostał pomoc humanitarną od Jankesów, a jego pozycja w Kabulu znacznie się polepszyła. Stał się jeszcze bardziej znaną personą[13]. Trzeba przyznać, że w Jaghori od tego czasu nieoczekiwanie wzrosła liczba inwestycji – widocznie jednak się opłaca. Pod koniec września 2010 roku, będąc w bazie lotniczej w Bagram, na głównej ulicy spotkałem przypadkowo syna generała Bashiego Habibullaha – a w zasadzie to on mnie zauważył i bardzo serdecznie się przywitał. Gdy spytałem, co słychać, odpowiedział, że wszystko w porządku, że ojciec nas wspomina. Zaprosił mnie do Jaghori, bym ich odwiedził, i dodał, że w końcu problemy Jaghori zostały zauważone. Niestety nie mogliśmy dłużej rozmawiać, gdyż młody Chazar nie był sam, towarzyszyło mu dwóch panów od Wuja Sama. Jeden po cywilnemu, a drugi w amerykańskim mundurze sił powietrznych w stopniu majora armii amerykańskiej. Spieszyli się na lotnisko. Z zaproszenia nie skorzystałem – w Bagram czekałem na samolot do Polski. Nie trzeba być superinteligentnym, żeby się domyślić, dlaczego Jankesi zainteresowali się Jaghori. Dobrze, że czescy specjalsi byli słowni i postawili zgrzewkę pilznera,

szkoda tylko, że bezalkoholowego. No, ale każde państwo robi interesy na miarę swoich możliwości…

10 601. Grupa Sił Specjalnych (SFG) podlega bezpośrednio ministrowi obrony Republiki Czeskiej, jest jedyną tego rodzaju formacją sił specjalnych armii tego kraju. 11 Operacja Zgrupowania A w Ghazni rozpoczęła się 18 listopada 2008. Polskie siły wysłały konwój 19 ciężarówek, załadowanych do granic możliwości żywnością dla ludności zamieszkującej dystrykt Malestan w prowincji Ghazni. Drugą postacią odpowiedzialną za bezpieczne doprowadzenie konwoju do celu był generał Bashi – czołowa postać w dystrykcie Malestan. Zasadniczy trzon ochrony konwoju stanowiły 3 KTO Rosomak w wersji bojowej oraz jeden w wersji saperskiej, jak również 5 Humvee w wersji 4+. […] Generał Bashi wraz ze swoimi ludźmi na 3 fordach pick-upach nie tylko był przewodnikiem po nieznanym terenie, ale jak się okazało, obstawił swoi mi ludźmi newralgiczne i najniebezpieczniejsze miejsca na trasie konwoju [...]. Podróż wstępnie zaplanowana na 3 do 4 dni okazała się blisko dwa razy dłuższa – trwała 7 dni. Największym sukcesem okazał się przyjazd bez żadnych strat i uśmiech na twarzach mieszkańców Malestanu. Swoją wielką wdzięczność i podziękowanie dla wszystkich żołnierzy konwoju okazał generał Bashi. Dowódca PSZ pułkownik Rajmund Andrzejczak osobiście gratulował i dziękował każdemu uczestnikowi konwoju oraz wręczał im listy gratulacyjne. Zob. Paweł Zaganiaczyk, Operacja „Roxana”, http://isaf.wp.mil.pl/pl/ 1_501.html. 12 Najnowsze badania geologiczne wykazały, że Ghazni może mieć jedne z najbogatszych na świecie złóż litu. Złoto i miedź stwierdzono również w Zarkashan, kopalni prowincji Ghazni o szacunkowej wartości 30 mld dolarów. Choć depozyty litowe są wyceniane na około 60 mld dolarów, zostały odkryte w czterech wschodnich i zachodnich prowincjach Afganistanu, wraz z innymi nowo odkrytymi (w 2010 r.) złożami. Ich łączna wartość, 3 bln dolarów, oszacowana została na podstawie badań 30 procent masy ziemi w tym kraju – zob. Zarkashan Mine, Wikipedia.en, https://en.wikipedia.org/wiki/ Zarkashan_Mine. 13 Generał Bashi Habibullah w dobrej formie w 2015 roku na Facebooku: https://www.facebook.com/Jaghoriizebaofficial/videos/1614851275398378/.

VII Zima na patrolu, czyli Nawa jest ważna, ale Rasana jeszcze ważniejsza. Tener Cojones i Dragon Bitch Początek grudnia przyniósł ujemne temperatury, ale mało opadów śniegu. Taka aura sprzyja prowadzeniu operacji w terenie, gdyż daje możliwość działania patrolami w strefie odpowiedzialności bazy. Jeśli jest na plusie i z opadami, drogi gruntowe zamieniają się w bajora i nawet rosomaki grzęzną. W takich warunkach nie da się patrolować niczego prócz HW1, czyli „drogi do nieba”. Nasza komórka S2X też może już samodzielnie organizować wyjazdy. W końcu mój szef w Ghazni, pułkownik Mareczek, spełnił swoją obietnicę. Od dwóch tygodni mamy dwa hummery. HUMINT ma jeden, więc razem, niezależni od patroli zgrupowania Bravo, spokojnie możemy wyjechać na patrol i efektywniej realizować zadania. Za nami już trzy samodzielne patrole do Aghowjan i Shinkay. Towarzyszą nam zawsze jeden lub dwa policyjne fordy pick-upy z komendy w Gelanie. Dzięki układowi ze Stalowym mamy je na telefon i to ułatwia robotę – my jako NATO nie mamy prawa do przeszukań, ale już w towarzystwie afgańskiej policji możemy dostać się wszędzie. Udało nam się pozyskać Niskiego, jednego z oficerów policji z Gelanu. Towarzyszy nam razem ze swoimi ludźmi. Niski jest miejscowy, mieszka w Gelanie od pokoleń. Zna każdą kalatę w promieniu 20 kilometrów. Na razie trzyma nas na dystans, ale

już ustaliliśmy przez innych informatorów, że ma dojście do TB…

Posterunek policji w Moqurze

W następnym tygodniu zgrupowanie Bravo rozpoczyna kolejną operację, tym razem w kierunku Nawy. Bierzemy w niej udział pełnym składem. Nawa to dystrykt w całości opanowany przez talibów. Praktycznie nie mamy źródeł na tym kierunku. Obecnie zbieramy wszystkie informacje na temat miejsca, w którym ktoś z Ghazni zaplanował operację. Jutro jest briefing u Wieśka, dowódcy Warrior – dzisiaj ma wrócić z Ghazni i przedstawić zamierzenia odgórnie narzuconej operacji. Larry ochrzcił nasze hummery, a właściwie zrobili to Jankesi z jednostki saperów, EOD i amerykańskiego HUMINT-u. Jankesi przychodzą do nas często na kawę. Szef amerykańskiego HUMINT-u to policjant z Nowego

Jorku o imieniu Richard. Oprócz niego są jeszcze John, William i Jason. Wszyscy służą w Gwardii Narodowej i nie są zawodowymi żołnierzami. Szef EOD Martinez jest emigrantem z Meksyku, który pracuje w USA jako taksówkarz. Ma żonę i dwójkę dzieci. Przyjechał do Afganistanu, bo dzięki służbie na misji otrzyma obywatelstwo USA. Na przedramionach ma wytatuowane imiona swoich dwóch synów. W bazie jest wiele pojazdów, które mają imiona. Nadanie nazwy ma przynieść szczęście w boju. Rosomaki i MRAP-y z wymalowanymi nazwami takimi jak „Dobre chłopaki”, „Kubuś” czy „Fiona” nikogo nie dziwią. Nie wiem, jakie to ma podłoże psychologiczne, ale wiem, że o wiele przyjemniej jest wsiąść do wozu, który ma imię. Jakoś tak cieplej na duszy. Bratnia przyjaźń nawiązana, współpraca zadzierzgnięta. Hummery dostały imiona i ojców chrzestnych. „Tener Cojones” (w tłumaczeniu z hiszpańskiego „Mieć Jaja”) wziął pod opiekę szef EOD Martinez, a „Dragon Bitch” (w tłumaczeniu z angielskiego „Smocza Suka”) – Richard, szef HUMINT-u. Martinez, obrotny chłopak, przyszedł pochwalić się nową butelką absyntu z limitowanej kolekcji alkoholi zakupionej na Amazonie. Alkoholu zamawiać i przywozić do Afganistanu nie wolno, wolno natomiast kolekcjonować alkohole świata. Obejrzeliśmy całą butelkę. Potem, jak nakazuje zasada narodowej gościnności, czyli „Czym bichata bogata, tym rada”, postawiliśmy na stole naszą polską wodę gazowaną, żeby mogli ją sobie obejrzeć.

Nawa Wiem, kto wydał ten rozkaz, ale nie mam pojęcia, co miał na myśli, podejmując tak durną decyzję jak ta, żeby próbować opanować dystrykt Nawa, z którego Amerykanie spieprzali, tracąc kilkanaście jednostek sprzętowych. Rozkaz nie gazeta, więc do boju… Jest 17 grudnia 2009 roku i mija już czwarty miesiąc, odkąd tu przyjechałem. Zima jak na razie jest łagodna i sucha, co pozwala wozom bojowym na jazdę po tutejszych bezdrożach. Dziś o 9 rano wyjechaliśmy

w kierunku Nawy. To już trzeci patrol na tym kierunku, w którym biorę udział w ramach operacji „Garden Roses”, przez żołnierzy określanej „Coś tam, kurwa, coś tam, kurwa, zdobyć Nawę”. Jak prawie na każdym patrolu w kierunku Nawy, rutynowo jesteśmy ostrzeliwani przez bojowników TB komendanta Faruqa. W operacji bierze udział około 150 żołnierzy i 20 policjantów. 30 pojazdów, od specjalistycznych amerykańskich pojazdów z RSP (Grupy Rozminowania) i EOD (Explosive Ordnance Disposal – Zespół Rozminowania), przez rosomaki, MRAP-y oraz hummery, na policyjnych fordach pick-upach kończąc. Dwa nasze plutony zgrupowania Bravo, zespół OMLT, S2X, HUMINT-u. Dwa plutony ANA z Kandaku w Moqurze i 20 policjantów z Gelanu oraz zespoły CIMIC-u i grupy PSYOPS. Ci ostatni ciągną za swoim MRAP-em przyczepę wyładowaną darami dla mieszkańców: garnkami, radyjkami, kocami, zabawkami dla dzieci.

Talibowie zatrzymani w trakcie jednej z operacji cordon & search

Kurwa, wojska w chuj, a chłopcy od Faruqa ciągle w nas napieprzają, a to granat RPG świśnie gdzieś nad wozem, a to z moździerza walną, a my powolutku, żeby się na minę pułapkę nie wpierdolić. Tak jak w zeszłym tygodniu podczas powrotu z Petaw. Całe szczęście, że ładunek w minie pułapce był mały, to tylko koło w rosomaku urwało, ale i tak szlag trafił normalny powrót. W Petaw też nam nie dali spokoju. Śpioch, Rudi i ja przez pół godziny zapieprzaliśmy, czołgając się po polu winogron, bo rebeliancki snajper nas sobie upatrzył. Ostrzeliwaliśmy się z naszych beryli, ale był dobrze schowany, więc tylko waliliśmy do suszarni rodzynek, gdzie miał stanowisko. Dopiero jak udało nam się ściągnąć przez radio rośka, to porządnym ogniem z trzydziestki uciszył rebelianta, zmieniając w kupę gruzu rodzynkarnię, w której się ulokował. Ma moc trzydziestka. Gdy się

dowiedzieliśmy, że ostrzał był prowadzony z brytyjskiego enfielda, nie mogliśmy uwierzyć, że klient ostrzeliwał nas z tak wiekowego karabinu. Po powrocie do bazy okazało się jednak, że enfield nie jest tak stary[14]. Nabrałem szacunku do tej broni. Snajper był na jakichś czterystu metrach. Wystrzału praktycznie nie było słychać, tylko świst pocisku. Gdyby Rudi nie usłyszał go pierwszy i gdyby tamten celniej strzelał, to słabo by się to skończyło. Tym, co zostało z bojownika, zajęła się policja, a my zarekwirowaliśmy enfielda do badań dla WIT i do zniszczenia. Dziś nie jest lepiej. Dojeżdżamy do granicy dystryktu Nawa. Tam mamy przeszukać wioskę Lawang w ramach operacji typu cordon & search („otocz i przeszukaj”). Normalnie z bazy do Lawangu jest 15 kilometrów, powinno się jechać maksymalnie 20 minut. A my jedziemy już trzecią godzinę. Saperzy badają każdy przepust, spowalniają nas też ostrzały rebeliantów. Tak wygląda każdy patrol. Jedzie z nami mój informator Bosman. Ma wskazać domy, w których mieszkają TB od Faruqa. W Lawang mieszka jego znajomy, niejaki Azimi. Należy do starszyzny wioskowej. Chcemy się z nim spotkać, nawiązać znajomość i nakłonić do współpracy, zaproponować, że zarobi na informacjach o rebeliantach, o zakładanych IED, o ich kryjówkach i wreszcie o planowanych ostrzałach bazy. Info o atakach rakietami jest najważniejsze – niech chociaż zadzwoni, że właśnie jadą posłać rakietę w bazę. Taki news wyprzedzający choćby o pięć minut ratuje życie w bazie, daje czas na schowanie się w schronie. Bosman twierdzi, że to dobry człowiek i powinien pomóc. Tu przy dystrykcie Nawa, oddalonym dwadzieścia kilometrów od HV1, jedynej drogi pokrytej asfaltem w promieniu setek kilometrów, rządzą talibowie. Z dopływem informacji źródłowej jest nędznie. Brakuje nam informatorów, bo, po pierwsze, nikt tu ich wcześniej nie robił, po drugie, Faruq mocno trzyma za mordę całą społeczność. Wieśniacy nie wierzą w pomoc ISAF-u. Kiedy prowadzi się z nimi rozmowy, mało interesuje ich nowy świat, którego nie znają i który jest dla nich obcy. Przeżyli niejedno, więc na szurach z CIMIC kiwają głowami i zastanawiają się, czy w tym roku spadnie dużo śniegu w okolicznych górach, wystarczająco, by ich pola zostały dobrze nawodnione, ot i cała filozofia tutejszej ludności.

W większości wiosek takich jak Latiw, Petaw czy Lawang, do którego dziś mieliśmy zamiar dotrzeć, rebelianci mają swój wywiad i kontrwywiad. Komendant rebeliantów Faruq ma też swoją armię z najemnikami. To około 100–150 ludzi w zimie, a w lecie nawet 300–400, jak przyjadą cudzoziemcy na święty dżihad. To dla nich coś jak dla nas pielgrzymka do Częstochowy, przyjeżdżają latem i chcą walczyć z niewiernymi – taka cholerna krucjata. Powoli puzzle się układają. Już wiemy, jaki jest rozkład sił przeciwnika w rejonie naszej bazy: na południu w Nawie Faruq. Z północy w Rasanie Jahodi, przy Moqurze Nasart. To najważniejsi komendanci rebeliantów w okolicy FOB Warrior, jest jeszcze kilka mniejszych grup, ale one podporządkowane są i tak tym trzem komendantom Pasztunom. Siły rebeliantów to około 500 ludzi zimą, do 800 latem. Uzbrojenie indywidualne to przeważnie karabinki AK, granatniki RPG-7, karabiny maszynowe PK oraz w niewielkiej ilości NSW, są też karabiny powtarzalne enfield, różne wersje, z przewagą tych produkowanych w Indiach na licencji brytyjskiej do końca lat 50. i wykorzystywanych jako broń snajperska. Wbrew pozorom broń bardzo dobra i skuteczna. Talibowie są bitni i w większości tutejsi. Działania w wojnie partyzanckiej opanowali do perfekcji. Można śmiało powiedzieć, że wiedza przekazywana jest z pokolenia na pokolenie. Jest jeszcze generał Bashi Habibullah, ale to Chazar. Ma swoją enklawę w Jaghori i swoją armię, którą informatorzy szacują na 300 ludzi. On się nie wtrąca, handluje amunicją, bronią, rakietami sprowadzanymi z Chin i Iranu. Chazarowie są skłóceni z rebeliantami TB i popierają rząd w Kabulu, choć są w sporze z policją w Ghazni, dlatego mają swoją policję do ochrony Jaghori przed talibami. Na to, że przeszukanie wioski przyniesie wymierne efekty, nie liczę, raczej wątpliwe, czy kogoś zastaniemy lub znajdziemy weapon & cache. TB mają czas, aby wszystko zlikwidować. Szybkość naszej kolumny to sześć kilometrów na godzinę. Rebelianci na piechotę mogą przed nami spierdalać z przerwą na gorącą zieloną herbatę. Pozostaje nadzieja, że pozyskam nowych informatorów – robota trochę niebezpieczna. Musimy wjechać do wiochy, zostawić wóz i z buta napieprzać między gospodarstwami do domu znajomego Bosmana. Nikt

nie ma pewności, czy w drodze nie napotkamy zabłąkanego bojownika TB, który wywali do nas z kałacha. Czas na spotkanie z potencjalnym informatorem to dwie godziny, maksymalnie, bo tyle zajmie przeszukanie wioski. Znów głuchy wybuch, tym razem moździerz. – Skurwysyny mają śmiałość – skomentował Rudi. Trzydziestka rosomaka odpowiedziała, plując trzema krótkimi seriami. Po radiu słychać, że namierzyli słodziaków, już wali druga trzydziestka i karabin PK z wieżyczki hummera. – Cel na 300 na trzynastej, spierdalają do wiochy – słychać w radiostacji po wjechaniu motorków do wioski. Jak na komendę ostrzał ustaje. Ostrzał miejscowości zakazany. Nikt nie chce mieć drugiego Nangar Khel, lepiej nie trafić w rebeliantów. I chuj, że zaraz będą z wioski do nas walić, oni nie mają SKW… Nasze patrole nie wjeżdżają do wioski, robią kordon wokół, zamykając drogi dojazdowe. Wjeżdżamy do miejscowości. Dwa moje hummery i jeden HUMINT-u. ANP na fordach pick-upach, ANA w hummerach, oprócz tego MRAP z CIMIC i PSYOPS oraz OMLT i zespół szkolący ANA. Stajemy na centralnym placu miejscowości, część policji obstawia drogi do placu. CIMIC I PSYOPS wyciągają dary, jeden z policjantów przyprowadza starszyznę wioski. Nasi oficerowie CIMIC i PSYOPS robią miniszurę z miejscowymi, tłumaczą, że pomaganie rebeliantom jest niedobre. Na placu powoli przybywało mieszkańców. Dystrykt Nawa leży na trasie tranzytowej dla rebeliantów, którzy podróżują między Afganistanem a przygranicznymi obszarami Pakistanu. Talibowie działają tu swobodnie. Rozglądając się po wiosce i widząc żyjących tu mieszkańców, daje się zauważyć, że poziom ubóstwa ludzi jest dramatyczny. W całym dystrykcie Nawa nie ma energii elektrycznej ani kanalizacji. Brak tej ostatniej i niewystarczająca liczba studni powodują, że wielu ludzi używa małych strumieni z wodą z opadów do picia, mycia, prania, zmywania naczyń, obrabiania mięsa rzeźniczego. Strumienie, czy bardziej adekwatnie – kanały, są pokryte odpadami zwierzęcymi. Niewiele dzieci widzi się w zimowych ubraniach, nie mówiąc już o butach. Każda pomoc jest tu na wagę życia, niestety nasi informatorzy donoszą, że po

każdej zorganizowanej akcji rozdawania darów z pomocy humanitarnej przyjeżdżają bojownicy TB i wszystko rekwirują. Normą jest zastraszanie i pokazowe kary cielesne wymierzane mieszkańcom za przyjęcie naszej pomocy. Już od jakiegoś czasu jesteśmy w bardzo dobrych układach z chłopakami z tych komórek CIMIC i PSYOPS. Pomagają nam wyłapać osoby, które według nich są pozytywnie nastawione do nas i nie przepadają za rebeliantami, a to w dużym stopniu ułatwia szukanie źródeł. Śmiało można powiedzieć, że typują nam potencjalnych informatorów. Pozostali policjanci wraz z żołnierzami afgańskimi i zespołem OMLT biorą się do przeszukania wytypowanych wczoraj na odprawie gospodarstw. Nie liczę na to, że coś znajdą. Informacje przekazane przez nasze źródło, Długiego, były raczej ogólne, mówiły bardziej o przychylności właścicieli gospodarstw wobec rebeliantów. Ja, Larry i Momo szybkim krokiem idziemy za Bosmanem w kierunku domu, w którym mieszka jego znajomy. Mamy cały czas łączność przez radiotelefon z Rudim i Śpiochem – obydwaj zostali w hummerach na placu głównym, na wypadek gdyby coś się zesrało. Bosman wali w drzwi znajomego, słychać ujadanie psa, na ulicy pusto, widać tylko wysokie na dwa, trzy metry mury i zamknięte bramy do gospodarstw. Po chwili drzwi delikatnie się uchylają, wchodzimy do środka. Beryle jeszcze w wozie zostały przeładowane, odbezpieczone. Sprawdziłem granaty – są na piersi w kieszonkach kamizelki kuloodpornej. W dosyć sporym pomieszczeniu z dużymi oknami jest zimno. W drzwiach przyjmuje nas wychudzony starszy mężczyzna z siwą brodą. Na barki ma narzuconą starą brązową marynarkę, pod spodem ubrany jest w tradycyjny strój afgański, na głowie ma pakol, długą jasnobrązową galabiję, szerokie spodnie tego samego koloru. Na stopach czarne wysłużone półbuty bez skarpetek. Ubranie luźne, trudno ocenić, czy jest uzbrojony. Siadamy na dywanie, ze względów bezpieczeństwa nie zdejmujemy butów ani kamizelek kuloodpornych. Proszę Bosmana, aby przeprosił w naszym imieniu za nasze zachowanie i wytłumaczył, że się spieszymy. Po słowach Bosmana gospodarz ze zrozumieniem kiwa głową, proponuje herbatę. Na dywanie pojawiają się w miseczkach orzeszki, rodzynki

i landrynki do zielonej herbaty. Przyniósł je jego syn, 12-, może 13-letni. Był wystraszony i zaraz zniknął za drzwiami. Popijamy herbatę i częstujemy się zaserwowanymi orzeszkami, bardziej by nie zrazić gospodarza niż dla samej przyjemności jedzenia. Rozmawiamy, powoli schodzi z nas i z niego napięcie. Szybko przechodzimy do rzeczy. Waha się, mówi, że się boi o rodzinę. Dodaje, że bojownicy są bezwzględni, że jak się dowiedzą, to go zabiją razem z rodziną. Wiemy, że tak jest. Nie odpuszczamy jednak, nakłaniamy, oferujemy pomoc. Powoli mięknie. Dużo pomaga nam Bosman, tłumacząc, że też mu pomoże. Pyta, co miałby robić. Tłumaczymy, że dzwonić, kiedy rebelianci będą ostrzeliwać bazę, mówić, gdzie są IED lub skrytki z bronią. Znowu się waha. Na mój znak Momo otwiera worek, który targał od hummera, wyjmuje garnki do gotowania, zabawki, radia na korbkę, dwie latarki. Bosman się uśmiecha, tłumaczy, że to prezenty. Mężczyźnie zaświeciły się oczy, coś szybko mówi do Bosmana. Momo natychmiast przekazuje, że na wylocie u Mustafy jest schowana broń. On często pomaga talibom. Tłumaczy, gdzie mieszka Mustafa. Bosman mówi, że wie, więc się żegnamy, kłaniając się, wciskam mężczyźnie zwinięty banknot 10-dolarowy. Wiem, dla nas to nie pieniądze, dla nich to kupa szmalu. Bosman pilnuje Siwego, bo tak w myślach ochrzciłem nowe źródło, by dokładnie wpisał numer telefonu komórkowego Momo. Czy z nowego źródła będzie pożytek, czy zadzwoni i przekaże kolejne informacje, to się okaże, tego nikt z nas nie wie. Może to być pierwszy i zarazem ostatni kontakt z tym człowiekiem. Może przez to, że z nami się spotkał, kolejne spotkanie będzie miał z rebeliantami i to będzie jego ostatnie spotkanie… Wychodzimy na drogę. Przez radiotelefon wywołuję Śpiocha, niech ściągnie z patrolu za wsią saperów z wykrywaczem min, ale szybko. Spotkanie zajęło nam dwie godziny. Wbrew pozorom to kupa czasu, prawie biegiem podążamy z powrotem na plac. Saperzy byli u OMLT, więc już stoją na placu, bo OMLT skończyli swoją robotę. Bierzemy ich i już lecimy z ośmioma policjantami i Niskim do gospodarstwa Mustafy. Pod bramą gospodarstwa dzielimy się na dwie grupy: saperzy

i czterech policjantów plus Rudi i Bosman po prawej, ja z Larrym, Momo i trzema policjantami po lewej. Niski wali w drzwi. Reszta przyklejona do ściany po jednej i drugiej stronie wejścia. Wszyscy – broń przeładowana w razie nieprzewidywalnego. Drzwi otwiera, a w zasadzie uchyla na parę centymetrów gospodarz. Niski brutalnie pcha uchylone drzwi, za nim w gotowości dwóch policjantów z kałachami wycelowanymi w mężczyznę. Widać, że jest całkowicie zaskoczony. Wchodzimy do Mustafy, a tam niespodzianka – Mustafa ma gości. Pięciu znajomych popija herbatkę.

Zatrzymanie podejrzanego o współpracę z talibami

Oczywiście padają standardowe pytania o posiadaną broń, o to, kto z nim tu jest. Odpowiedzi są też standardowe: że nie posiada broni, a to znajomi gospodarze z sąsiedniej wioski z Nawy. Zatrzymujemy

wszystkich. Bosman nie czeka na wynik przepytania, już dawno jest w ogrodzie z Rudim, saperami i policjantami, gdzie według Siwego w murze są zamurowane karabiny. Po chwili dołączam do ekipy w ogrodzie. Tamtych policjanci zabrali do samochodów, dalsze przesłuchanie już na komisariacie, po powrocie z patrolu.

Zdobyczna broń

Mur z gliny i piachu, więc żaden mur. Ma ze 200 metrów długości. Saperzy sprawdzają; po około 10 minutach coś jest, dłubią nożami – folia, a w niej coś metalowego. – Dobra, szukajcie dalej – niecierpliwię się. – My to wygrzebiemy. Sprawdzają dalszą część muru, a my wydłubujemy kbk AK. Oni

krzyczą, że znowu coś mają, tym razem enfielda. Teraz stodoła. Tam ma być amunicja i materiały na IED. Wchodzimy – nagle świst. Ostrzał z moździerzy. Nie można ryzykować, komenda po radiostacji: do wozów. Nie odpuszczamy. Saperzy naprędce przeszukują wykrywaczem podłogę: jest sygnał. Jest amunicja do karabinu maszynowego, łopata idzie w ruch, są dwie drewniane skrzynki, a w środku amunicja do AK, dwa granaty do RPG-7, amunicja do km PK. Kilkaset sztuk, szybko wygrzebujemy je z ziemi. Kolejna detonacja granatu moździerzowego uświadamia nam, że nie ma czasu na dalsze poszukiwania, bierzemy znalezisko i biegniemy chyłkiem przy murze jak najszybciej do pojazdów. Znów świst, głuchy wybuch, jakieś sto metrów od nas. Rebelianci walą nawet do własnej wioski i cywili – nie ma zmiłuj. Życie ludzkie gówno warte. Policjanci biegną za nami, prowadząc Mustafę. Jego też oczywiście zatrzymali na przesłuchanie, ale jako właściciel musiał być przy przeszukaniu stodoły. Wsiadamy do wozów na placu. Zostały już tylko nasze hummery i dwa policyjne fordy. Rura ze wsi. HUMINT nadał przez radiostację, że mają newsa, skąd prowadzony jest ostrzał z moździerza. Patrol Ziemniaka jest najbliżej. Jego wozy ruszają, jedziemy za nimi i za HUMINT-em. Mała górka, zbocze kamieniste, policjanci już wyskoczyli z forda, za nimi HUMINT i my. Ziemniak z patrolem obstawia teren – nikogo, ani śladu. Sztuka kamuflażu w obecnych czasach bardzo się rozwinęła. Afgańscy rebelianci opanowali ją doskonale, więc nawet jak są gdzieś w okolicy, to mało prawdopodobne, że ich znajdziemy. Rodzaj kamuflażu zawsze determinuje otoczenie, w jakim przychodzi działać, nigdy odwrotnie. W Afganistanie nie można korzystać z zasłony roślinności, bo jej prawie nie ma, nie da się także obłożyć kamieniami. Można jednak wykorzystać tradycyjny ubiór afgański, który, jak się dobrze przyjrzeć, doskonale kamufluje w terenie. Rozbija kształt i zlewa kolor z otoczeniem. Dobrze wyszkolony rebeliant wykorzysta każdą nierówność terenową, by ukryć siebie i swój nieodłączny motorek, aby tam zastygnąć w bezruchu. Ważne jest też wyposażenie indywidualne talibów, a właściwie jego brak. Rebeliant zazwyczaj ma przy sobie jedynie kałacha bądź granatnik; granaty, ładownice z magazynkami ma już jego kolega. My jesteśmy obładowani ciężkim sprzętem i uzbrojeniem osobistym jak juczne konie.

On rzuci w bok karabin i już jest wieśniakiem, jakich wielu na motorkach. Rebelianci mają mnóstwo skrytek w terenie: rozpadliny, wadi, pola krzaków winogron, suszarnie na rodzynki, murki.

Broń odebrana TB podczas akcji

– Jest! – krzyknął Daro z HUMINT-u. Faktycznie między kamieniami trzy pociski moździerzowe, takie małe cacuszka, nie zdążyli wystrzelić. Wzywamy saperów, nie ma co tego gówna tachać na bazę. Zjeżdżają się chłopaki z amerykańskiego EOD i RCP, pół godziny później efektowny wybuch kończy dzisiejszy patrol. Został już tylko kilkugodzinny powrót do bazy. Towarzyszy nam sześciu zatrzymanych, których w pośpiechu załadowano do bagażnika hummera i dopiero po wyjechaniu z wioski przesiedli się do policyjnych fordów. W trakcie powrotu jak zwykle jeszcze

jeden kontakt ogniowy z rebeliantami TB. Trafili w jeden z rosomaków, dostał RPG, ale granat szczęśliwie ugrzązł w przednim nadkolu i nie uczynił praktycznie żadnych szkód. Patrol zjechał do bazy, my zostaliśmy z policjantami na District Center. Dla nas praca się nie kończy. Musimy wszystkich zatrzymanych spisać, wprowadzić dane biometryczne do HIIDE. W trakcie sprawdzania okazuje się, że jeden już jest w systemie, był zatrzymany ponad rok temu. Pytamy, czy siedział i już wyszedł, okazuje się, że nie, bo nie było wystarczających dowodów winy, ponadto wstawiła się za nim starszyna wioskowa, która była w District po zatrzymaniu, dzięki czemu został wypuszczony. Czegoś nie rozumiem. Biorę Momo i idę do komendanta. Stalowy mnie przywitał i zaprosił na herbatę, mieliśmy trochę czasu, bo zanim sześciu zatrzymanych zostanie dokładnie spisanych i zebrane zostaną dane biometryczne, to trochę potrwa. Spytałem, co teraz będzie z zatrzymanymi. Stalowy powiedział, że zostaną przesłuchani i odesłani przy najbliższym konwoju do Ghazni, do więzienia, gdzie będą czekać na sąd. Trochę się zdziwiłem, bo przecież według oficjalnych informacji każdy dystrykt ma swój areszt śledczy i swojego sędziego. Na co Stalowy odparł, że owszem, tak miało być, ale sędzia wyznaczony na dystrykt Gelan jest w Ghazni i powiedział, że tu nie przyjedzie, bo się boi talibów. – No, ale przecież macie tu areszt śledczy, można posadzić zatrzymanych i poczekać, aż sędzia przyjedzie i osądzi! Stalowy odpowiedział, że nie będzie trzymał tu zatrzymanych, bo areszt śledczy jest nieczynny, zresztą jak we wszystkich dystryktach. Ponadto już raz był atak na dystrykt w celu odbicia więźniów i nie chce następnego. Zapytałem w końcu o tego zatrzymanego i powiedziałem, że był już w systemie biometrycznym, gdyż zatrzymano go rok temu w związku z podejrzeniem zakładania przydrożnych ładunków wybuchowych. Stalowy wyjrzał przez okno, gdzie przy murze stali zatrzymani. – Tak, zgadza się, był zatrzymany, ale po dżirdze zorganizowanej przez starszyznę wioski Lawang wypuściłem go – odpowiedział ze stoickim spokojem, nie odwracając wzroku od stojących za oknem złapanych talibów. – Jakiej dżirdze? – wyrwało mi się. Myślałem, że są szury, i to

nie do podejmowania decyzji, które powinny być w rękach wymiaru sprawiedliwości. – Boss, w bazie wszystko wytłumaczę – wtrącił Momo. Stalowy się uśmiechał, nie rozumiejąc mojej konsternacji. Porozmawialiśmy jeszcze o planowanym wspólnym wyjeździe na Gohar. Podziękowałem za herbatę i wyszedłem. Wiedziałem, że głównym powodem złego funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości są strach przed bojownikami i powszechna korupcja. Słyszałem, że wielu policjantów afgańskich nie chce pracować w dystryktach takich jak Gelan ze strachu o własne życie. Normą były porwania funkcjonariuszy i zabijanie ich, ale myślałem, że bardziej dotyczy to policji. Na dodatek dzisiaj się dowiedziałem, że areszt śledczy nie działa ani w Gelanie, ani w żadnym dystrykcie. Nie ma go nigdzie prócz Ghazni. Wszyscy zatrzymani są przewożeni do więzienia prowincjonalnego w mieście Ghazni. Tam, wśród osób już skazanych, oczekują na wyrok. Gdy byliśmy już przy naszych wozach, zwróciłem się do mojego tłumacza. – Momo, o co tu, kurwa, chodzi? Przecież w każdym dystrykcie powinien być sąd i prokuratura rejonowa. I co to jest ta dżirga? – zapytałem, częstując tłumacza papierosem. Momo zapalił papierosa i zaczął tłumaczyć. Loja dżirga to wielkie zgromadzenie, funkcjonujące w Afganistanie i uznawane przez prawo afgańskie. Tak właśnie został wybrany Karzaj, ówczesny prezydent Afganistanu, przez starszyznę plemienną wszystkich plemion. Zwyczaj ten jest tak stary, jak stary jest Afganistan, i prawdopodobnie jako pierwsi stosowali go Pasztunowie, ale wyrazistych form nabrał w XVIII wieku. Dżirga, szczególnie u Pasztunów, funkcjonuje na każdym szczeblu władzy, od małego plemienia po Wielkie Zgromadzenie Narodowe. Obecnie w Afganistanie działają dwa równoległe systemy prawne. Pierwszy to formalny, sprawowany przez sądy, prokuratury i policję. Podstawą jego funkcjonowania jest konstytucja z 2004 roku, kodeksy oraz poszczególne ustawy. A ten drugi, nieformalny, sprawowany jest przez szury, zgromadzenia plemienne i dżirgi. Szura, podobnie jak dżirga, od dawna funkcjonuje w społeczeństwie afgańskim. Różnicę między

obydwoma zgromadzeniami w zasadzie nie istnieją prócz takiej, że dżirgę prawie zawsze organizuje się po to, by coś rozsądzić lub kogoś osądzić, a szura jest zawarta w Koranie i dotyczy w zasadzie konsultacji, swobodnego naradzania się, wymieniania poglądów. Niekoniecznie musi kończyć się jakimiś decyzjami wiążącymi. Kiedyś członkowie szury byli to najstarsi i najmądrzejsi ludzie społeczności lokalnej, obecnie są wybierani spośród lokalnych oligarchów. Szura może występować pod dwiema postaciami: zgromadzenia starszyzny i zebrania islamskich uczonych zwanych ulemami. Dżirga jest bardziej popularna wśród Pasztunów. Dżirgi cieszą się popularnością wśród lokalnej ludności, która ma czasem setki kilometrów do stolicy prowincji. Formalne instytucje prawne nie mają też większego poparcia ze względu na szeroko zakrojoną korupcję. Ludzie nie darzą zaufaniem urzędników. Organy sądownictwa nie są powszechnie dostępne, jak zresztą widać po Gelanie, a procesy ciągną się latami. Ponadto ten sposób rozwiązania spraw jest też popularny w środowisku przestępczym. Oczywiste jest, że ten, kto ma konflikt z prawem, nie będzie dociekał przed sądem swoich praw. – Czyli cała dzisiejsza robota jest psu w dupę – skwitowałem bardziej zdegustowany niż wkurzony. – Spokojnie, Boss, ci na pewno trafią do więzienia Ghazni. Mieli amunicję i karabiny. – Momo się uśmiechnął. – Są jeszcze sądy talibów – zauważyłem. – No, i nawet niektórzy twierdzą, że są najszybsze i że mają najlepszy system prawny. Bojownicy TB w ciągu 24 godzin są w stanie zebrać się i wydać wyrok. W swojej ideologii talibowie łączą elementy islamskiego prawa (szariatu) oraz pasztuńskiego kodeksu honorowego (pasztunwali). Sami nazywają się „Tymi, Którzy Szukają Prawdy”. – Jasne – skwitowałem, gasząc niedopałek papierosa butem i wsiadając do wozu. Nie chciałem wiedzieć, czy żartował, czy też może naprawdę tak uważał. Na pewno rozwiązałem zagadkę więzienia w Ghazni, które zimą ma maksymalnie 200 więźniów a latem nawet 600, którzy nie wiadomo jak na jesieni się upłynniają. Wieczór tego dnia nadchodził dla mnie powoli. Niebo było całkowicie zachmurzone, a od rana padał deszcz ze śniegiem. Nasi fachowcy od

pogody nie mieli dobrych wieści. Taka aura miała utrzymać się przez najbliższe kilkanaście dni: temperatura oscylująca w granicach zera i opady. Ziemia namiękła i trudno było się poruszać. Manewrowość naszych patroli spadła praktycznie do zera. Taki stan trwał przez blisko trzy tygodnie pod koniec grudnia i na początku stycznia 2010 roku, uniemożliwiając podjęcie jakichkolwiek działań poza bazą. Jedynym plusem było to, że taka pogoda paraliżowała też działania naszych przeciwników, tak więc w strefie zapanował rozejm wymuszony przez przyrodę. Za nim jednak nastał, do Warrior nadeszły złe wieści z naszej bazy Four Corners: 19 grudnia nasz patrol wpadł w zasadzkę i w trakcie wymiany ognia z talibami zginął starszy szeregowy Michał Kołek[15].

Ludzie gór Życie w górach, szczególnie Afganistanu, wymaga od człowieka wielkiego hartu albo wynika z braku jakiejkolwiek alternatywy… To już był środek zimy. Dostaliśmy informacje od Lasera, które potwierdziliśmy u Jusufy, że członkowie ludu Kuchi mieszkający za Goharem ukrywają broń i bardzo często przebywają u nich rebelianci. Ponieważ jeden z naszych humvee był zepsuty i aktualnie usuwano usterkę na warsztacie, a HUMINT realizował swoje zadania w Moqurze, zabraliśmy się z patrolem ZB Bravo, który i tak miał patrolować na kierunku Goharu. Wyjechaliśmy 11 stycznia o szóstej rano, jeszcze przed świtem. Z wczorajszych ustaleń wynikało, że do miejsca, które nas interesowało, a nie miało nawet nazwy, było około 30 kilometrów drogą utwardzoną i off-road (jazda po bezdrożu). To jakieś pięć godzin jazdy w jedną stronę, lekko licząc. Tak właśnie, 30 kilometrów w 5 godzin. To nie pomyłka, tak jest w strefie działań wojennych w terenie górzystym, gdzie w każdej chwili może dojść do kontaktu ogniowego, gdzie nieutwardzone górskie drogi, bardziej przypominające szerokie ścieżki, to dla wozów bojowych wyzwanie, a każda rozpadlina terenowa (wadi) może unieruchomić transporter, który staje się w tym momencie łatwym celem dla TB.

Autor z wizytą u górali (Kuchi)

Było zimno, około minus 10 stopni Celsjusza, ale słonecznie i bez opadów. Takie przynajmniej mieliśmy mieć warunki według informacji od sekcji rozpoznawczej zgrupowania. Opadów śniegu nie było już z dwa tygodnie, więc droga powinna być zmarznięta i bez błota. O wpół do piątej rano w bazie już słychać silniki rośków, pod TOC wolno podjeżdżają kolejne maszyny, stają jedna za drugą. Dowódca patrolu już jest na TOC-u, odbiera ostatnie wskazówki do zadań, jakie ma wykonać na operacji. Ładujemy się do rosomaka, drugiego w kolumnie. Dziś jesteśmy tylko desantem. Teraz nie jestem Iksem, tylko jednym z desantu w rosomaku. Jak padnie komenda, to razem z innymi będę robił desant i walczył jak wszyscy pod komendą dowódcy patrolu. To na jego

barkach spoczywa teraz odpowiedzialność za dwudziestu chłopa, a każda decyzja jest na wagę życia i śmierci jego ludzi. Przy sobie mam tylko nieśmiertelnik, żadnych pagonów i dokumentów, w razie czego zwykły szturman.

Surowe warunki życia ludzi gór

Górale Goharu

Powoli ruszamy, zjeżdżamy do kanionu – to wielka dziura w ziemi po wyrobisku piachu, szeroka na 200 metrów, długa na 600 metrów i głęboka na 10–15 metrów. Tu znajduje się obozowa strzelnica, magazyny amunicji, magazyny paliwa i wysypisko śmieci. Tu zawsze patrole mają ostatnią wewnętrzną odprawę, poznają jeszcze raz cel misji, sektory obserwacji i ostrzału, miejsce w szyku kolumny. Następuje powtórne sprawdzenie łączności oraz, a może przede wszystkim, broni pokładowej. – Pleban? – Gotòw! – Waszczu? – Gotów! – Suchar? – Gotów! Słychać w radiostacji zgłaszanie gotowości przez poszczególnych dowódców rosomaków.

Komenda dowódcy patrolu. – Naprzód! Ryk silników i od razu z pełną mocą. Zaczyna się nasz wojenny rollercoaster. Przypięty do siedziska pasami, bujasz się na wszystkie strony, góra, dół, prawo, lewo. Jak na prawdziwym rollercoasterze, różnica taka, że widzisz tylko współtowarzyszy w przedziale desantowym w półmroku, ale w zamian są dodatkowe atrakcje typu ostrzał i mina przydrożna. Dopóki jesteśmy w zasięgu wzroku z bazy, kierowcy jadą szybko, jednak w odległości półtora kilometra zwalniają. Tu już mogą być IED. Po półgodzinie takiej jazdy głowy opadają i w desancie wszyscy są w letargu. Tylko co chwila ktoś podnosi głowę, kontrolując sytuację. W trzeciej godzinie jazdy postój na rozprostowanie nóg, papieros, szybki posiłek. Małe ognisko z pudła po suchym prowiancie, bo w rosomaku ogrzewanie coś szwankuje. Po około pięciu godzinach z przerwami dotarliśmy na miejsce. O dziwo, nie było TB po drodze i nie mieliśmy żadnych kontaktów ogniowych. Kilometr przed punktem docelowym przystanek. Wysiadamy z wozów. Laser pokazuje dowódcy patrolu dokładne miejsce, gdzie mieszkają Kuchi. Z miejsca, w którym stoimy, widać na wzniesieniu tylko kilka małych wybrzuszeń u podnóża wielkiej góry. Po 20 minutach jesteśmy 300 metrów od celu. Komenda: stój i z wozu. Wysiadamy, rosomaki obstawiają podnóże góry, teraz już na piechotę marszem ubezpieczonym w gotowości do otwarcia w każdej chwili ognia. Przed miejscem, gdzie jest coś, co nie wiem, czy można nazwać zabudowaniami, taki afgański chutor, stoi przy drodze siwy starzec w turbanie, a na barki ma narzuconą brązową abaję (wierzchnie okrycie noszone w krajach muzułmańskich, z wyglądu przypominające długą sukmanę bez rękawów). Spod abai wygląda nie pierwszej świeżości galabija i spodnie, tradycyjne szerokie szarawary, na nogach coś w rodzaju chodaków. Z twarzy pooranej zmarszczkami i z dużą siwą brodą wyziera obojętność – nie widać ani strachu, ani gniewu, tylko zwykła obojętność. Momo zadaje standardowe pytania, jakich zadał już setki. Po zachowaniu widać, że starzec nie ma nam nic do powiedzenia i nas zbywa, nie chce z nami rozmawiać. Podhalańczycy zajmują stanowiska wokół góralskiego chutoru z trzema

gospodarstwami górali. Zabudowania Kuchi nie były budowane z gliny. Miały charakter ziemianki. Wchodziło się jak do jamy dzikiego zwierzęcia, brak okien, tylko otwory wielkości stanowiska strzeleckiego w bunkrze. Brak jakichkolwiek mediów, nic, co by przypominało cywilizację, poza paroma przedmiotami codziennego użytku typu buty, butelki po wodzie, plastikowe stare kubki.

Autor w górach District Gelan

Ponieważ już samo wejście wskazywało, że poruszanie będzie cholernie utrudnione, zdjąłem hełm i kamizelkę, uzbrojony w przeładowany pistolet i latarkę. Nie spodziewałem się zastać rebeliantów, ale przezorny zawsze ubezpieczony. Oczywiście idący ze mną policjant od razu wypowiedział z rozbrajającym uśmiechem magiczne zdanie: – Please give flashlight. I do not have.

Już w drugim miesiącu nauczyłem się nosić zapasową, więc zrezygnowany dałem. Nie były drogie, bo kupowałem je na hadżi przy bazie. Latarki były cenne, tu to już nie pierwsza, którą oddałem. Swoją drogą szybko złapali ten angielski zwrot nasi policjanci. Wąskim korytarzem o wysokości około 140 centymetrów schodziło się w dół do wykopanej na jakiś metr w podłożu ziemianki. Ściany były z nieobrobionych dużych odłamków skał. Sufit z belek i gałęzi. Oblepione mieszanką glinopodobną i obrobionymi kamieniami pomieszczenie miało jakieś sześć, siedem metrów kwadratowych. W ścianach były kolejne dwa otwory prowadzące do mniejszych pomieszczeń, w których, jak można było sądzić po liczbie starych koców i szmat, były sypialnie. Kolejny korytarz, łączący z podziemną obórką, a w niej owce. Zamiast okien otwory wielkości małego lufcika, w suficie otwór nad paleniskiem. Nie zauważyłem, by było coś w rodzaju choćby kozy, tylko palenisko w wykopanym dole, przykryte dużą blaszaną przykrywką.

Chwila przerwy w patrolu

Gdyby to zabrać góralom, to równie dobrze można by powiedzieć, iż cofnęliśmy się w czasie do X wieku. Warunki naprawdę zrobiły na nas wrażenie, już nikt nie twierdził, że mamy przesrane i jest nam ciężko. Kurwa, to był szok. Nie byliśmy tu pierwszy dzień, ale ludzie gór nas zaskoczyli. Z nimi się nie da walczyć, oni się nigdy nie poddadzą. Te ziemianki nawet dla nas były niewidoczne z odległości 200 metrów. Kupa skał, która zlewała się w jedno i była nie do wypatrzenia ze śmigłowca. Styl budownictwa nazwałbym wojennym, godnym najlepszych partyzantów. Gdyby nie Laser, którego zabraliśmy z sobą, w życiu byśmy tu nie trafili. Nie dziwię się, że talibowie używali tego miejsca jako schronienia. W gospodarstwie zastaliśmy tylko starca, kilka kobiet i dzieci. Dorosłych mężczyzn nie było, za to dwie świeżo wykonane dziury świadczyły o tym, że broń i amunicja zostały szybko zabrane, jak zwykle. Mimo to saperzy

znaleźli jeszcze jedną skrytkę z amunicją w podłodze: około 200 sztuk nabojów kaliber 7,62 mm do enfielda oraz około dwóch kilogramów sproszkowanego trotylu, prawdopodobnie ze starej bomby lub z pocisku artyleryjskiego. Wszystko zostało zarekwirowane. Na pytanie, czyja to amunicja, dziadek odpowiedział ze stoickim spokojem, że nie wie. Trotyl w Afganistanie pochodzi z dwóch źródeł: albo jest sprowadzany z zagranicy, albo odzyskiwany ze starych bomb, min czy pocisków artyleryjskich. Talibowie mielą go i wykorzystują do produkcji IED. Podobne właściwości ma srebrzanka. Nikt nic nikomu nie mówił, ale cały patrol zostawił dzieciakom to, co sam miał do jedzenia, no nie dało się przejść obojętnie obok tego widoku. Dalsze przeszukanie nie miało sensu. 200 metrów dalej w niewidocznej jamie można by schować czołg, a nie karabin. Ponadto byliśmy u podnóża gór, mocno wystawieni. To mogło prowokować do ataku. Czas najwyższy na powrót. Droga, jak rzadko kiedy, pozbawiona była talibowych atrakcji, może nie zdążyli…

Z patrolem i Lenym po IED do Shinkay Na początku stycznia 2010 mieliśmy spotkanie z Wysokim, naszym informatorem będącym właścicielem hotelu, a właściwie bardziej noclegowni w Aghowjanie. Z innych źródeł wiedzieliśmy, że gość, mimo że współpracuje z nami, utrzymuje bliskie kontakty z rebeliantami. Kilkakrotnie nocował u niego Jahodi bądź zastępca Jahodiego, Mumin. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że tak jak nam przekazuje informacje o rebeliantach TB, tak im może przekazywać informacje o nas. Dlatego spotkania organizowaliśmy w kontenerze, zaraz za bramą wjazdową, by nasze źródełko nie miało zbyt dużej wiedzy o bazie. Wysoki już od ponad roku pracował dla S2X. To niczego jednak nie zmieniało, nie było zaufania, gdyż świadomość, że może pracować dla bojowników TB, była wystarczająca. Były przypadki, że zbytnie zaufanie

do źródeł prowadziło wprost do zasadzki urządzonej przez rebeliantów. Tak wydarzyło się w 2010 roku[16]. Informator, który pracował od ponad roku dla SKW Ghazni, został namierzony przez rebeliantów i przewerbowany, w wyniku czego przekazał fałszywe informacje, które zawiodły wprost w zasadzkę zastawioną na oficerów SKW i komandosów z GROM-u. Tylko wielkie szczęście sprawiło, że było jedynie kilku rannych, bo mogło dojść do masakry. Trzy ładunki wybuchowe zostały zdetonowane, kiedy polscy komandosi wchodzili do gospodarstwa, w którym miała być duża skrytka z bronią. W tamtej robocie popełniono kardynalny błąd: nie zabrano źródła ze sobą. Nie robi się tak, jeśli nie ma takiej konieczności. Niepowodzenie akcji utajniono. W mediach nie wspominano o rannych polskich żołnierzach, tylko o przypadkowych rebeliantach „niespodziewanie” znajdujących się w rejonie prowadzonej operacji, z którymi nasi dzielni specjalsi nie potrafili sobie poradzić, na pomoc wzywając śmigłowce amerykańskie. Jestem daleki od krytyki, po prostu w takich działaniach nie wolno sobie pozwolić na zaufanie do agenta pracującego w ugrupowaniu wroga. Druga rzecz: taki agent powinien być otoczony „troskliwą” opieką. Nie wiem, jak rebelianci wpadli na jego trop, więc nie będę ferował wyroków, po czyjej stronie leżała wina: czy po stronie agenta, czy oficerów prowadzących z SKW, którzy w trakcie prowadzenia takiego źródła ponoszą cały ciężar współpracy, niełatwej i wymagającej ogromnego doświadczenia. Wysoki bardzo często przekazywał informacje na temat pobytu talibów, w tym Jahodiego w Aghowjanie. Niestety Jahodi był nieufny i nigdy wcześniej nie zapowiadał swojej wizyty. Dwukrotnie mieliśmy informacje, że właśnie przyjechał, ale zawsze zdołał się wymknąć. Gdy nasz patrol opuszczał bazę, Jahodi już wiedział. Musiał mieć informatora, który mieszkał w kalatach sąsiadujących z wyjazdem z bazy. Raz nawet wysłaliśmy patrol pieszy, który w nocy przeszedł przez mur, by nie wzbudzać podejrzeń na bramie i zaskoczyć rebelianta, ale bez powodzenia. Wysoki przekazał informacje, że w Shinkay tamtejszy mułła współpracuje z komendantem Jahodim i w swoim gospodarstwie przechowuje materiały do wyrobu IED, które dostał od rebeliantów. 13 stycznia umówiliśmy następne spotkanie z Wysokim, a gdy się

pojawił, zapakowaliśmy go do hummera i już w towarzystwie żołnierzy 1. kompanii piechoty zmotoryzowanej Zgrupowania Bojowego Bravo, to jest 2. i 4. plutonu pod dowództwem Ziemniaka i Waszcza, pojechaliśmy do Shinkay. Razem z nami był jeden ford z policjantami, bo bez nich przeszukanie było niemożliwe. Wioska położona była pięć kilometrów od polskiej bazy Warrior i była doskonale widoczna. W ciągu godziny byliśmy na miejscu, co jak na Afganistan było bardzo szybko. Rośki w patrolach przez ostatnie kilka miesięcy przeszły metamorfozę. Po tym, jak talibowie zaczęli do nas coraz częściej walić z grantów RPG, żołnierze z patroli sami wzięli się za „opancerzenie” swoich pojazdów. Własnym sumptem przymocowali blaszane skrzynki po amunicji i wypełnili je piachem, następnie umieścili je na bokach pojazdów. Inny znów rosiek ma metalowe rurki, które też mają zniwelować uderzenie RPG. Od razu otoczyliśmy gospodarstwo. Policjanci z ANP zapukali do bramy. Nasze źródło, już przebrane w polski mundur, poszło i wskazało miejsce, w którym ukryte były materiały do produkcji IED. We wskazanym miejscu saperzy znaleźli kilkukilogramowy worek z materiałem na IED, trzy granaty i rewolwer. Skonfiskowaliśmy znalezione fanty, a policjanci zabrali mułłę na przesłuchanie do dystryktu. Ponadto Wysoki wskazał w drodze powrotnej IED na drodze przy madrasie. Tam często bojownicy TB zakładali miny pułapki, gdyż nasze patrole używały tej drogi, jadąc w kierunku Goharu. IED było sporych rozmiarów. Saperzy sprawnie je zneutralizowali na miejscu, kończąc ze sporym hukiem. Rebelianci notorycznie podkładali przydrożne ładunki wybuchowe, średnio w FOB Warrior neutralizowano od 10 do 20 takich IED miesięcznie. To była zmora naszych patroli. W dodatku talibowie podkładali coraz bardziej przemyślane i coraz większe ładunki. Ich rodzaje w zasadzie się nie zmieniły, były naciskowe (eksplodujące w momencie, gdy najedzie na nie pojazd), detonowane drogą radiową lub za pomocą przewodu. Żaden polski patrol nie wyjeżdża z bazy, gdy w jego składzie nie ma saperów. Patrole są wyczulone na to, żeby zwracać uwagę na nawet najmniejszą rzecz. Bywa i tak, że sprawdzając drogę, saperzy i szturmani pokonują kilkanaście kilometrów na piechotę, bo nie opłaca się wsiadać

do pojazdu. Jak znajdą przydrożny ładunek, najczęściej wzywany jest EOD – amerykański zespół rozminowania – i WIT – polski Zespół Rozpoznania Środków Walki (Weapon Intelligence Team). W FOB Warrior w WIT jest Leny. Młody oficer ma zapieprz, musi dokonać analizy materiału i konstrukcji ładunku. Dodatkowo, jeśli zlikwidujemy jakiś weapon & cache, cała sekcja rozpoznawcza Warrior szczegółowo to dokumentuje, z numerami broni i oznaczeniami na amunicji włącznie. Takie informacje są ważne, gdyż mogą w przyszłości pomóc lokalizować dostawców uzbrojenia i sprawdzać, ile rebelianci go mają. W przypadku wybuchu natomiast oceniane są siła i szkody. Ważne są również rozmowy ze świadkami. Bierzemy w tym udział, bo daje nam to pojęcie o metodach walki wroga i wyczula na pewne szczegóły w przyszłości.

14 Następcą enfielda był SMLE, produkowany od 1955 roku. Pomimo zakończenia po wojnie produkcji karabinów Lee-Enfield w Wielkiej Brytanii produkcję kontynuowano w Indiach. Już po wojnie powstał tam karabin Ishapore 2A1, będący wersją karabinu No. 1 kalibru 7,62 × 51 mm NATO, produkowany do wczesnych lat 70. Jeszcze dłużej trwała produkcja karabinów .303 (znane są w Indiach egzemplarze tego karabinu wyprodukowane w latach 80.). Ocenia się, że łącznie wyprodukowano około 14 milionów karabinów Lee-Enfield wszystkich wersji. 15 19 grudnia 2009 roku, około godz. 13 czasu lokalnego (09.30 czasu polskiego) w wyniku ataku na patrol zginął polski żołnierz st. szer. Michał Kołek. Poległy żołnierz wchodził w skład pododdziału sił szybkiego reagowania QRF (Quick Reaction Forces). Do tragicznego zdarzenia doszło w odległości około 3,5 km na północ od bazy ogniowej Four Corners, zob. http://isaf.wp.mil.pl/pl/1_809.html. 16 „[…] Zrzuceni ze śmigłowców komandosi zostali zaatakowani, na pomoc wezwali amerykańskie śmigłowce. W krótkiej walce Polacy zabili czterech i ciężko ranili jednego rebelianta. Dwóch, po których wyprawili się na akcję, aresztowali i przekazali afgańskiej armii”; Marcin Górka, Komandosi na talibów, Wyborcza.pl, 6.08.2010, http://wyborcza.pl/ 1,76842,8218386,Komandosi_na_talibow.html?disableRedirects=true.

VIII Niski i Józek, czyli kodeks Pasztunwali Każdy dupek z Centrali wie, że trzeba pozyskać źródło, ale jak spytasz, jak, gdzie i kogo, to mu się przypomina, że ma ważny raport do napisania. Pocieszające w tym wszystkim było to, że wiedziałem już jak i ustaliłem, że mało ważne jest gdzie, najważniejsze jest przez kogo. A dopiero potem istotne stawało się kogo. Nasze źródło, Niski, był oficerem policji w Gelanie. Ksywkę zawdzięczał wzrostowi. Współpracował już z nami od ponad roku, to jest w zasadzie od momentu, kiedy polscy żołnierze zaczęli stacjonować w FOB Warrior. Sprawa była ważna. Na początku października nasz informator z Aghowjanu o pseudonimie Wysoki przekazał informację, że ten policjant jest poukładany po obu stronach barykady. Znając życie, nie chciałem bazować tylko na informacji Wysokiego, więc w myśl powiedzenia „ufaj i sprawdzaj” wypytałem o podejrzanego policjanta kolejne źródło, Talona. Informator potwierdził i dodał, że Niski zna kilku talibów, a jeden mieszkający za Goharem to jego rodzina. Sprawa wyglądała poważnie: policjant w kontakcie z rebeliantami – to było niebezpieczne i dla policji, i dla nas. Informacje otrzymane od źródeł wywołały u nas poważny dylemat. Współpracować dalej, jak gdyby nic się nie stało? Zaprzestać współpracy i rozpocząć rozpoznawanie Niskiego? Zaprzestać współpracy i doprowadzić do usunięcia Niskiego z Gelanu oficjalnymi działaniami? Czy podjąć ryzykowną grę kontrwywiadowczą w celu dotarcia do

bojowników TB poprzez dalszą, bardziej lub mniej pozorowaną współpracę z Niskim? O dalszej normalnej współpracy nie było mowy. Tak bezmyślne postępowanie mogło doprowadzić do poważnej tragedii dla całego zgrupowania i śmierci wielu żołnierzy. Niski mógłby na przykład wprowadzić w zasadzkę cały patrol lub wjechać do bazy samochodem policyjnym ANP pełnym materiałów wybuchowych i się wysadzić. Przykłady można by mnożyć bez końca. Najłatwiej było zaprzestać współpracy, ale to rozwiązanie bez oficjalnego wyrzucenia go z policji nic nie zmieniało. Niski w dalszym ciągu jeździłby na patrole z naszymi patrolami. Natomiast próba oficjalnego wyrzucenia poprzez wystosowanie pism do komendanta policji w Ghazni nie dość, że zachwiałaby w dużym stopniu kontaktami oficjalnymi i nieoficjalnymi z ANP w dystrykcie Gelan, to jeszcze mogła być nieskuteczna. Policja ANP ma swój pion bezpieczeństwa w postaci NDS. Nie miałem wyjścia, musiałem przeprowadzić operacyjną rozmowę najpierw z oficerem NDS odpowiedzialnym za dystrykt Gelan, a następnie z komendantem policji w dystrykcie Gelan. I to w taki sposób, żeby rozmówcy albo nie mieli pojęcia, o kogo pytam, albo sami wskazali Niskiego. Rozmowy nie mogłem przeprowadzić z obydwoma naraz, choćby z tego względu, że jeden drugiego nie cierpiał i prowadzili cichą wojnę. W Afganistanie bardzo często dochodziło do spięć między ANP, ANA i NDS. Znany był przypadek, gdy po kłótni oficera policji ANP z oficerem NDS ten pierwszy wrócił na swój posterunek policji, zebrał zaufanych podwładnych, po czym podjechali trzema policyjnymi pojazdami pod siedzibę NDS i otworzyli ogień, w wyniku czego zginęło kilku funkcjonariuszy NDS i kilku następnych było rannych. Z oficerem NDS kontakt służbowy miałem na bieżąco, oczywiście jak był w Gelanie, bo robił wszystko, aby go tam nie było, i mu się to udawało. Oficer NDS major Fajzulla Chodżajew był z pochodzenia Uzbekiem (nie mylić z ubekiem). Uzbecy to trzymilionowa mniejszość w Afganistanie. Zamieszkują przeważnie pas przygraniczny z Uzbekistanem i Turkmenistanem. Fajzulla miał rodzinny dom w Mazar-i Sharif, ponad 500 kilometrów od Gelanu. Liczył sobie 50 lat, a od 30,

czyli od 1979, był w służbie. Szkołę oficerską kończył, jak sam opowiadał, w Moskwie w 1983 roku i od tego czasu służył. Mówił płynnie po rosyjsku, więc nie potrzebowałem tłumacza, aby z nim rozmawiać. Brał udział we wszystkich wojnach, ale nigdy nie powiedział mi, po której stronie walczył. Mówił dużo, za to tylko to, co chciał powiedzieć. Zawsze deklarował pomoc i nigdy jej nie udzielił, miał milion wymówek na zawołanie. To był rasowy oficer służb specjalnych. Spytacie, dlaczego – ano dlatego, że jeszcze służył, i przede wszystkim dlatego, że jeszcze go nikt nie zabił. W trakcie naszego pierwszego spotkania we wrześniu 2009 powiedział, że jest w trakcie załatwiania sobie przeniesienia do Mazar-i Sharif. W trakcie dalszej współpracy w zasadzie był wiecznie nieobecny – jak nie na urlopie, to na chorobowym bądź służbowo w Ghazni albo w Kabulu. Wynikało z tego jasno, że stary oficer ma głęboko w dupie swoje obowiązki w Gelanie. Tym razem mi się udało, bo trafiło się, że był obecny. Zaprosiłem go do bazy na herbatę. Major Fajzulla ochoczo przyjął zaproszenie, stwierdzając przez telefon, że miałem szczęście, bo następnego dnia wyjeżdża służbowo w ważnych sprawach do Kabulu i pewnie go nie będzie co najmniej dwa tygodnie. Na samym początku spotkania dowiedziałem się wszystkiego na temat tradycji parzenia i picia zielonej herbaty. Na sugestię, że dochodzą do mnie sygnały, że wśród pracowników District Center w Gelanie są osoby powiązane z rebeliantami, popatrzył na mnie uważnie i stwierdził, że on takich informacji nie ma w chwili obecnej, ale na pewno teraz jeszcze raz przyjrzy się sprawie, gdyż jest to poważne zagrożenie. Ponadto natychmiast powiadomi o moich sugestiach przełożonych NDS w Ghazni, tylko muszę mu podać więcej szczegółów. Przede wszystkim muszę mu powiedzieć, czy chodzi o pracowników zatrudnionych w dystrykcie Gelan, czy też o policjantów z komendy policji w dystrykcie Gelan. Od razu zaznaczył, że Sub – gubernator dystryktu – jest jego bliskim znajomym i jego pracownicy są przez niego dokładnie sprawdzeni, a dobór poborowych na policjantów jest trudny, ale tu w Gelanie mamy najlepszych, bo on nad tym czuwa. Mając na uwadze taki obrót sprawy, stwierdziłem, że szczegółowe informacje podam bezzwłocznie, jak tylko mój człowiek, który je pozyskał,

wróci z Kabulu. Zapytałem natychmiast, czy to znaczy, że żołnierze mogą bez obaw przebywać w dystrykcie i jeździć na patrole z policjantami z dystryktu. Major Fajzulla odpowiedział, że zagrożenie zawsze jest, ale on nie ma na dzień dzisiejszy danych, które mogłyby wskazywać bezpośrednio jakąkolwiek osobę w dystrykcie. Po czym wróciliśmy do tematu tradycji picia herbaty. Na zakończenie spotkania mój gość nieoczekiwanie zainteresował się nieobecnością tłumacza Momo. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że jest na innym spotkaniu, gdzie jest bardziej potrzebny. Major Fajzulla poprosił o przekazanie pozdrowień. Trochę mnie to zdziwiło, coś mi zaczęło chodzić po głowie. Dopiero jednak po kilku miesiącach wyciągnąłem właściwe wnioski. Nazajutrz miałem mieć spotkanie ze Stalowym, ale on ze względu na ważne sprawy służbowe odwołał je i przełożył na następny dzień. Po południu Momo odebrał pilny telefon od naszego informatora z bazaru Jandy, pseudonim Kupiec, który był częstym gościem w dystrykcie ze względu na to, że zaopatrywał go w różne produkty. Janda powiedział, że subgubernator zwolnił dzisiaj dwie osoby z pracy, a policja wystawiła dodatkowy posterunek przed wejściem do budynku dystryktu. Czy zwolnienia w District Center to zasługa rozmowy z majorem NDS, czy zbieg okoliczności, nie wnikałem. W tamtej chwili inne problemy zaprzątały mi głowę. Tego dnia miałem umówione spotkanie ze Stalowym, którego zamierzałem podpytać o Niskiego. Rozmowa mogła być trudna. Jadąc, rozpatrywałem różne scenariusze spotkania. Gonił mnie też czas, bo Niski kolejnego dnia miał jechać z nami na Gohar, w zasadzie bardzo często uczestniczył w przedsięwzięciach ZB Bravo. Trudno było w realiach wojny oraz przy dynamice działań bazy prowadzić zgodną ze sztuką kontrwywiadowczą pozorowaną współpracę z informatorem, który miał kałacha i jechał z tobą na robotę. Stalowy jednak wszystko uprościł. W momencie gdy spytałem, czy wśród policjantów ma jakichś podejrzanych o kontakty z talibami, od razu wymienił nazwisko Niskiego. Poręczył za niego i dodał, że Niski ma kontakty, ale nie z bojownikami, tylko z jednym talibem. W dodatku to jego bliska rodzina i były policjant. Rodziny się nie wybiera, a on jako przełożony ma pełne zaufanie do Niskiego. Dodał, że to niejedyny

w Afganistanie policjant czy urzędnik państwowy, który ma w rodzinie rebelianta. Obserwując Afgańczyków, których dotychczas poznałem, zauważyłem, że podziały odnośnie do tego, co się dzieje w ich kraju, przebiegają także w rodzinach, gdzie często dwaj bracia prezentują zupełnie inne przekonania na kwestię rebeliantów czy wojsk NATO, a jednoczy ich poczucie bycia Pasztunem i szacunek do ojca, czyli głowy rodziny. Te wartości dla Pasztunów są ważniejsze niż inne sprawy. Wszyscy byli przede wszystkim podporządkowani nie oficjalnemu kodeksowi prawa Afganistanu, ale o wiele starszemu kodeksowi. To, że Niski z nami pracował, to jedno, a to, że miał kontakty z rebeliantami poprzez koligacje rodzinne, to drugie i o wiele ważniejsze. Niski był Pasztunem i w mniejszym lub większym stopniu musiał przestrzegać kodeksu pasztunwali. Stalowy, major Fajzulla, Niski – wszyscy trzej zdawali sobie sprawę, że my wyjedziemy, a oni tu zostaną. – W końcu mamy wojnę domową, więc nie powinno cię to dziwić. W dodatku łączą ich więzy krwi – wyrwał mnie z zamyślenia Stalowy, przekładając palcami koraliki tespiha. Tespih to muzułmański różaniec, służy przede wszystkim do odmawiania modlitwy. Bardzo często widziałem Afgańczyków trzymających go w dłoniach w trakcie rozmowy ze mną. Nie wiem, czy było to zamierzone i miało przypominać im o obecności Boga w świecie i posłuszeństwie jego prawom, gdy rozmawiają z niewiernym. Tespih składa się zazwyczaj z 99 paciorków i symbolizuje 99 imion Boga w islamie. Stalowy miał krótszą wersję, złożoną z 33 paciorków, którą trzeba odmówić trzykrotnie. Sama nazwa „tespih” wywodzi się od słowa sabbaha, które oznacza uwielbianie Boga. Przy każdym paciorku powinno się powtarzać formułę typu: „Chwała niech będzie Bogu”. Po zakończeniu 99 wezwań odmawiana jest końcowa modlitwa, która wraz z poprzednimi daje wskazaną przez Koran liczbę sto. Mahomet miał powiedzieć, że kto pomodli się sto razy, tego grzechy będą odpuszczone, choćby były większe niż fale oceanu. Patrzyłem na koraliki przekładane w palcach Stalowego chyba automatycznie, bo rozmawiając ze mną, raczej się nie modlił, tak podzielnej uwagi to on nie miał. W końcu wstałem, podziękowałem za

herbatę i rozmowę i wróciłem do bazy. Rozmowy z oficerami NDS i ANP nie rozjaśniły mi sytuacji. W dodatku Stalowy jasno określił swoje stanowisko. Jeśli ja pozbędę się Niskiego, to wcale nie jest powiedziane, że zrobi to Stalowy. Oficer NDS też nie miał informacji o zagrożeniach i raczej się przed przełożonymi nie przyzna, że nie wiedział i ISAF był mądrzejszy. Dodatkowo odcięcie się od Niskiego pozbawiało nas jednego z lepszych źródeł, których i tak mieliśmy tyle, co kot napłakał. Zostawienie go narażało na ryzyko, z tym że lepsze znane ryzyko niż nieznane. Decyzja należała do mnie. Rozmyślania przerwał świst i eksplozja rakiety. W bazie ogłoszono alarm. Talibowie z Goharu prowadzili ostrzał bazy, ledwo znalazłem się w schronie, usłyszałem kolejny świst nadlatującego pocisku. Za pierwszym razem eksplozja była mniejsza, ale druga rakieta uderzyła znacznie bliżej. Podjąłem decyzję.

Jusufa Trzy miesiące podchodów lub, jak kto woli, gry kontrwywiadowczej z elementami inspiracji kontrwywiadowczej, a wszystko to złożone w kombinację operacyjną przyniosły efekt. W końcu Niski przyprowadził Jusufa, rakietmena z doliny Rasana, swojego kuzyna. Prawdziwa rozgrywka miała się dopiero rozpocząć. Jusufa nie był komendantem, ale rakietmenem, czyli fachowcem wśród rebeliantów od ostrzałów bazy rakietami 107 mm. Takich w samej dolinie Rasana i na Goharze było kilkunastu. Od tego momentu średnio co trzeci ostrzał był nasz… Jusufa na początek przekazał nam, kto na Goharze jest człowiekiem Jahodiego, ilu jest aktualnie rebeliantów w Rasanie i gdzie mają swoje miejscówki oraz gdzie podkładają IED. Nie znał dokładnie planów rebeliantów, był za nisko w hierarchii. Ale wiedział, kiedy i gdzie Jahodi będzie na Goharze, co, jak się później okazało, było przydatne. A najważniejszą sprawą było to, że Jusufa wiedział, kiedy będą ostrzeliwać bazę rakietami 107 z Goharu i Shinkay. To miejscowości położone na

północ od FOB Warrior. Stamtąd prowadzono większość ostrzałów naszej bazy. To były istotne informacje, na wagę życia. Wiedzieć, że za 15 minut wpadnie rakieta do naszej bazy – bezcenne. I to mieliśmy. Jak już mówiłem, nie wszystko, ale co trzeci ostrzał był nasz. Piętnaście minut to aż nadto, żeby wszyscy w bazie udali się do schronów. Ktoś od razu pomyśli – sam strzelał, to was informował, głupcy, i jeszcze mu płaciliście.

Weapon & cash nadane przez Jusufę (Józka)

Tak, niektórzy formułowali takie zarzuty za moimi plecami i wprost wobec mnie i moich ludzi. Nawet bym powiedział, że były całkiem chytre i sprytne, tylko miały jeden mankament. Niestety w naszej bazie było coś takiego jak Ranczo Danuty, a na Ranczu stały sobie dwie haubice, które nosiły imiona Lady Gaga i Fiona. Każdy w promieniu 18 kilometrów, kto

nas wkurwi, był w ich zasięgu. Dodam jeszcze, że na jednej zmianie haubice w FOB Warrior oddawały przeciętnie około 150 strzałów. Jak już pisałem, 15 minut to aż nadto, by schować się do schronów, i aż nadto, by nasi artylerzyści zajęli swoje miejsca w haubicach, wprowadzili koordynaty i odpowiedzieli ogniem. Wszystko w ramach procedury call for fire (co po angielsku oznacza otwarcie ognia artylerii na wezwanie z pola walki) lub, jak kto woli, odpowiedzi ogniowej w razie ostrzeliwania naszych baz przez AAF (po angielsku – counterfire). W ten sposób podczas VI i VII zmiany udało się zlikwidować ośmiu rakietmenów, w tym dzięki informacjom Jusufy w marcu 2010 roku dwóch. Jusufa byłby skończonym idiotą, gdyby sam dzwonił, a następnie strzelał. Dzięki niemu na VI i VII zmianie było wiadomo z wyprzedzeniem o około 30% ostrzałów FOB Warrior, a taka informacja była kluczowa dla życia polskich i nie tylko polskich żołnierzy. Talibowie doskonale wiedzieli, że mamy takie haubice. Obraz świata zewnętrznego, jaki mają ludzie z takich afgańskich wsi jak wioska Jusufy, kształtuje w dużej mierze wioskowy mułła. Duchowny muzułmański to przeważnie człowiek kształcony w jednej z licznych szkół koranicznych, gdzie wykuwa się na pamięć Koran i w zasadzie nie przekazuje prawie wcale wiedzy o świecie. Wielu obecnych mułłów pobierało nauki w szkołach koranicznych w Pakistanie, gdzie byli poddawani praniu mózgów i talibańskiej indoktrynacji, a nie prawdziwej edukacji. Jusufa, mimo że był analfabetą, był o tyle mądrzejszy, że służył w policji i liznął trochę więcej świata niż zwykli mieszkańcy afgańskiej wsi – jeśli światem można nazwać 30-tysięczne miasteczko, jakim jest Moqur. Więc wioskowy mułła nie był już dla niego autorytetem. Tym bardziej że miał żonę i piątkę dzieci, które trzeba ubrać i nakarmić. Priorytetem w takich przypadkach stają się pieniądze, a wiara schodzi na dalszy plan. Myślę, że to był jeden z głównych powodów, dla których Jusufa zgodził się z nami współpracować. Na początku kwietnia Jusufa zadzwonił i dał znać, że ma namiary na weapon & cache w Akhtar Kheyl. Jego właściciel to Mohammad Wali, były rusznikarz. Gość posiada kontakty z policją w Moqurze. Układy powodują, że jest nietykalny, a broń sprzedaje rebeliantom z Rasany. Pochodzi ona

z przemytu, ale chodzą słuchy, że kupuje ją też od policji afgańskiej. Poprosiłem o więcej informacji. Powiedział, że przyjdzie, jak dowie się, gdzie ją chowa. Poprzez nasze nowe źródło – Majtka, szwagra Bosmana – ustaliłem, że faktycznie taki gość mieszka w Akhtar Kheyl i jest byłym rusznikarzem, obecnie handlującym warzywami na bazarze. Majtek nie wiedział nic więcej. W maju zadzwonił Jusufa. Chciał się spotkać, twierdził, że ma dokładne informacje o skrytce z bronią w Akhtar Kheyl. Zobaczyliśmy się następnego dnia po jego telefonie, a w trakcie spotkania Jusufa, który już się trochę nauczył rozpoznawać domy w komputerze na zdjęciach lotniczych, wskazał dom handlarza bronią. Uzgodniliśmy, że Jusufa pojedzie z nami na spotkanie w Jandzie, gdzie mieliśmy go podjąć 3 maja wieczorem. Nauczony niesłownością źródeł przed poważniejszymi robotami wolałem mieć go przy sobie. Jeśli nocował, byłem pewny jego obecności. Już raz się zdarzyło zimą, że cały patrol ZBB, dwa fordy policyjne i my, czekaliśmy na źródło, które nie przyszło, bo się wystraszyło. Jeden taki numer mi wystarczył. Następnego dnia, to jest 4 maja, pojechaliśmy na weapon & cache. Dowódca patrolu Sobol dał po okólniku: Iksy na czoło kolumny, trzymać się blisko, bo znowu, cholera, będą napieprzać tym hummerem 100 na godzinę. Sobol to weteran, znamy się jeszcze z dawnych czasów, gdy sam służyłem jako dowódca plutonu, a później kompanii rozpoznawczej. Skrytka miała być w domu byłego rusznikarza w miejscowości Akhtar Kheyl, około 15 kilometrów na północ od bazy. Do osłony od dowódcy bazy, Fajki, dostałem pluton przez Sobola. Wjechaliśmy do wioski. Jusufa, przebrany za polskiego żołnierza w okularach i chuście na twarzy, wskazywał drogę: w prawo, w lewo. Akhtar Kheyl było dużą wioską. Znowu w prawo. Efekt zaskoczenia szlag trafił. Jusufa pomylił przecznice i trzeba było się wycofać, a za nami dwa policyjne samochody i rosomak. Uliczka wąska, stoimy między domami. Jakby teraz ktoś chciał zrobić nam kipisz, to wszyscy byśmy tu zostali na wieki. Na szczęście kierowca rosomaka szybko dał gazu na wstecznym i wycofał się dość sprawnie. Zacząłem wątpić, że dotrzemy na miejsce na czas, już oglądałem puste skrytki w Lawangu i wiem, jak się człowiek

wkurwia. W końcu zatrzymaliśmy się na sporym placu, wokół którego stały kalaty ogrodzone murem wysokim na trzy metry. Jusufa wskazał kalatę z zieloną bramą, nie wychodząc z hummera. Dość dobrze znał mieszkających tu ludzi i dla bezpieczeństwa został w pojeździe, mimo że był przebrany. Jeszcze raz wytłumaczył, gdzie szukać. Według jego informacji broń jest pod podłogą w głównym salonie i obórce. Skrytki są pod ziemią. Momo pobiegł do samochodu policyjnego przekazać informacje Niskiemu, który dowodził policjantami. Dwa policyjne fordy z rykiem silników od razu zniknęły w bocznej uliczce, by zabezpieczyć gospodarstwo od tyłu.

Chińska podróba Makarowa

Standardowo Niski z sześcioma policjantami szedł jako pierwszy, za nim my i saperzy. Walenie do bramy – nic, drugi raz – ktoś coś krzyknął w środku. Niski odpowiedział. Furtka w bramie zachrzęściła i delikatnie się otworzyła. To wystarczyło, aby Niski pchnął ją do środka i od razu wszedł, a za nim policjanci. Gospodarz, w wieku około 35 lat, ubrany w tradycyjny strój: długa szara koszula, tego samego koloru spodnie, na stopach klapki. Zaczął coś krzyczeć i gestykulować. Mały bezceremonialnie wycelował w niego broń i powiedział dwa krótkie zdania. Spytałem Momo, o co chodzi. Przetłumaczył słowa Niskiego: – Mówiłem, że w końcu się spotkamy. Zabieraj z domu kobiety i pod ścianę. Uśmiechnąłem się w duchu. To wskazywało, że Niski szukał tego gościa, a jak go znalazł, pewnie Jusufa mu pomógł. Ale dlaczego wezwali nas? No tak – oświeciło mnie – z dwóch powodów. To już był dystrykt Moqur. Fakt, że na samej granicy, ale Moqur. Niski sam tu nie miał czego szukać, musiałby powiadomić komendanta policji w Moqurze. Jusufa i Niski jako Pasztuni mniej lub bardziej trzymali się kodeksu pasztunwali, mieli też własne połączenie islamu z miejscową tradycją. Stąd też, uważając się za praktykujących muzułmanów, mogą nie modlić się pięć razy dziennie czy nie zachowywać postu w ramadanie; mogą zawierać przymierze choćby ze mną przeciwko innym plemieniu Pasztunów, mimo że łączy ich z nimi religia, a ze mną tylko interes. I tak było tym razem. Niski szukał tego gościa, a Jusufa pewnie mu pomagał i go znalazł. Nie mogąc sam wyrównać rachunków, wykorzystał nas. Jakoś mi to nie przeszkadzało i już dawno przestało mnie dziwić. Do akcji wkroczyli nasi saperzy z ZB Bravo. Wiedzieli od nas, gdzie szukać. Weszliśmy do domu. Kalata była dosyć spora. Człowiek, który tu mieszkał, był jak na warunki Afganistanu zamożny. Posiadał samochód osobowy i motor. W domu było schludnie. Miał z 10 pomieszczeń, a nawet baterie słoneczne na dachu i własny agregator dieslowski, dysponował więc prądem, co już było luksusem – tak raczej nie mieszkał handlarz rodzynek, jakim miał być Mohammad Wali. Saperskie wykrywacze po paru minutach już pikały, a po 15 minutach wyjmowali zawartość pierwszej skrytki. W sumie broń była schowana w trzech schowkach. Łącznie skonfiskowaliśmy 10 pistoletów Makarowa

9 mm PM, nówki sztuki, tylko trudno zgadnąć, czy produkowane jeszcze w Związku Radzieckim, czy w Chinach – w końcu jednak po oznaczeniach doszliśmy, że były produkcji radzieckiej – plus 1000 sztuk amunicji pistoletowej. Jeden TT (po rosyjsku Tulski Tokariewa, potocznie tetetka) 7,62 mm. Granatnik RPG-7 plus granaty. 50 magazynków do karabinku AK, 300 sztuk amunicji do karabinku AK, karabin Enfield plus 200 sztuk amunicji 7,62 mm. Cztery kilogramy kokainy. Ponadto kilka kilogramów części uzbrojenia, takich jak zamki do kałasznikowa, kilka rodzajów luf, mechanizmy spustowe. Pięć miesięcy po powrocie z misji dostałem wiadomość, że Jusufy już nie ma wśród żywych – został zastrzelony przez Jahodiego. Nie zamierzam wyciągać wniosków dlaczego, szukać winnych. Z prostej przyczyny: nie było mnie tam i nie wiem, kto zawalił, czy w ogóle zawalił. To już Józka nie przywróci…

Na śmigłach z TF-50 Wśród przyjaciół Jusufa i Niskiego zdarzali się również tacy, którzy używali narkotyków (haszyszu i opium), a których miałem poprzez nich poznać osobiście. Od półtora miesiąca oficerowie łącznikowi JW 4101 Lubliniec są u mnie praktycznie codziennie. Specjalsi z Lublińca są trzonem tworzonej na potrzeby ISAF Special Operation Force przyszłej TF-50. Oficjalnie chłopaki mają przygotówkę i nie są w obiegu informacyjnym, czyli mówiąc wprost: mają przygotować wszystko pod kolejną zmianę, już bojową, zapoznać się z terenem. Zrobić dobór policjantów z Gelanu. Następnie ich przeszkolić. Wtedy Jankesi przynajmniej po trzech miesiącach szkolenia przeprowadzają certyfikację TF. Taka jest procedura, dopiero wtedy mogą brać udział w akcjach jako TF-50. Nie mówiąc już o moich procedurach, według których wszystkie informacje przesyłam do S2X w Ghazni. Więc oficjalnie nie mogę im nic przekazać i nagrać roboty, nawet jakbym chciał. Od tego zresztą jest Ghazni i ich komórka HUMINT-u[17]. Ja im tłumaczę że podlegają pod dowództwo w Bagram (Special Operation Force), a oni, że mają pozwolenie na robotę.

Wiedziałem, o co chodzi: zaczynała się chora rywalizacja podsycana przez niektórych generałów w bordowych beretach z Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych, mających dzikie niespełnione ambicje. Bolał sukces GROM-u na światowej arenie. Ta frustracja powodowała, że za wszelką cenę próbowali dowartościować jednostkę z Lublińca, co nie było potrzebne. Specjalsi z Lublińca mieli swoją historię i ugruntowaną renomę, a takie postępowanie tylko rodziło niezdrową rywalizację. Było to głupie z racji tego, że GROM jako Task Force 49 pod kątem podległości operacyjnej wykonywał już od dłuższego czasu zadania na rzecz ISAF SOF (ISAF Special Operation Force). Natomiast komandosi z Lublińca dopiero mieli być włączeni w jej system działania. Ponadto JW 2503 GROM miał jako jednostka wieloletnie doświadczenie operacyjne, dawno współdziałał ze służbami specjalnymi, czego efektem było zacieśnienie współpracy między SKW, skutkujące powołaniem w GROM-ie odrębnej sekcji dla SKW (SKW powołała sekcję dla JW Lubliniec w 2011, czyli rok po opisywanych zdarzeniach), która prowadziła na rzecz tej jednostki działania informacyjne przy pełnym wsparciu S2X. Mówiąc prościej, każde lepsze zadanie, jakie było do zrobienia w Ghazni, to jest target na ważne osoby wśród rebeliantów, weapon & cache, odbicie zakładników i tym podobne, opracowane w pakiet przez Fusion Cell, dostawali specjalsi z GROM-u przy pełnym poparciu SKW i dowództwa kontyngentu. Mieli do dyspozycji śmigła polskie na miejscu, a czasem nawet amerykańskie. Różnica była też taka – tu było Warrior, nie było śmigieł, a ja nie miałem sekcji, którą mógłbym im wydzielić do opracowania choćby najskromniejszego pakietu. W końcu jednak z Ghazni zadzwonił mój szef i powiedział: – Cześć, Waldi. Wiesz, dzwonili z Centrali SKW w Polsce, żeby nawiązać nieformalne współdziałanie z Lublińcem i wystawić im kilka robótek. „A czy ja, kurwa, dziergam na drutach, żeby robić robótki?”, pomyślałem wkurwiony. Wygarnąłem szefowi, że są poza obiegiem, jak coś się zesra, to kto będzie odpowiadał?! – Potraktuj to jako polecenie służbowe. Możesz wykorzystać do tego

sekcje HUMINT-u. Ich szef w Ghazni nie widzi problemu – usłyszałem w odpowiedzi. – Może mam jeszcze im wystawić terrorystę z JPEL? – Jak ci się uda. – Usłyszałem śmiech w słuchawce. JPEL to lista terrorystów afgańskich sporządzona przez ISAF. Uznawano ich za najgroźniejszych w Afganistanie. Nie byłem w stanie im wystawić takiego celu, chyba że mielibyśmy szczęście. „Co ja mogę wykorzystywać, jak HUMINT mi nie podlega?”, pomyślałem. Co najwyżej mogę współdziałać. W pewnych aspektach struktura dowodzenia była niedopracowana. Współdziałaliśmy z HUMINT-em, ale informacje do Ghazni wysyłaliśmy osobno. Analitycy S2X w Ghazni mieli przesłane informacje zbierać do kupy, analizować i przesyłać nam zwrotkę. Summa summarum na rok działania i kilkaset wysłanych informacji dostałem raptem kilka zwrotek o danych z mojego terenu, o których nie wiedziałem lub których nie przesłano mi wcześniej i dotyczyły południowej części prowincji Ghazni. Jeszcze tego samego dnia byli u mnie łącznikowi z Lublińca. Po spotkaniu z HUMINT-em, który był bardzo zapalony do działania z Lublińcem, stwierdziliśmy, że można z nimi spróbować złapać komendanta Jahodiego, który niedawno wrócił z Pakistanu, i kilku konstruktorów IED działających w dystrykcie Gelan. Wytypowałem, że najlepsze źródła w tym rejonie do tej roboty to Jusufa, Opium, Laser i Wysoki. To oni mieli od tej chwili skupić się na obserwacji Jahodiego i jego miejscach pobytu. Skoro TF-49 zimą się nie udało, to może latem TF-50 da radę. Zaczęliśmy więc polowanie na Jahodiego, a równolegle robiłem swoją robotę na rzecz ZB Bravo. Na początek zgodnie z procedurami odbyła się oficjalna odprawa w kampie specjalsów, którzy już zdążyli się odgrodzić od reszty bazy. Spóźniłem się, bo miałem spotkanie ze źródłem. Wszedłem, omówiono miejsce roboty, pogodę ogólnie, czyli czas wschodu i zachodu słońca. Nie wgłębiano się w szczegóły, gdyż główna odprawa miała nastąpić przed samą akcją. Przedstawiłem, kto jest naszym celem. Ponadto pokazałem na mapie, gdzie przebywa najczęściej. Powiedziałem, że do obserwacji wyznaczono cztery źródła, które będą nas na bieżąco informować o planach

komendanta talibów. W samej akcji będzie brało udział źródło do wskazania komendanta Jahodiego oraz dokładnego miejsca, w którym przebywa. – Zabranie źródła daje większą pewność, że wróg na nas nie czeka i nie jest to z góry przygotowana zasadzka – dodałem. W końcu była cyna. Jutro Jahodi nocuje w dolinie Rasana w miejscowości Balakheyl, u miejscowego krawca, Najeebullaha, będzie tam spał, ale jest wielce prawdopodobne, że po północy może zmienić miejsce noclegu. Informację przekazał Jusufa i to on miał ze mną lecieć na tę robotę, by wskazać Jahodiego. To była procedura stosowana często przez ważnych rebeliantów nauczonych już nocnymi wizytami sił specjalnych NATO. Polskie śmigła załatwiali specjalsi z Ghazni, bo FOB Warrior mimo wielu obietnic nie dorobił się własnych. W trakcie przygotowań specjalsi zaplanowali robotę na trzecią nad ranem. Zwróciłem im uwagę, że źródło przekazało, że komendant może w nocy się przemieścić. Pominięto ją. Źródło było u mnie, więc przenocowałem je w naszym biurze. O wpół do trzeciej nad ranem stałem już z Jusufą przebranym w nasz mundur na helipadzie. Zapakowaliśmy się do śmigieł. Przelot do doliny Rasana trwał 20 minut. Śmigła osiadły na łące 300 metrów od celu. Jusufa został wzięty na czoło kolumny, zanim śmigło się wzniosło, byliśmy już w połowie drogi do celu. Chłopaki są wyćwiczeni i momentalnie grupy rozbiegły się wokół kalaty. Grupa A rozwaliła drzwi taranem na sygnał Grupy B, która zdążyła po składanej drabince wejść na dach. Grupa C osłaniała nasze działania. Przeszukanie kalaty trwało około 20 minut. W domu było osiem osób, same kobiety i dzieci, mężczyzn, w tym Jahodiego, nie było. Był jego 16-letni syn, którego zabraliśmy. I w śmigła. Akcja klapa, powrót. Tak bywa. W czasie przesłuchania syn Jahodiego zeznał, że kiedy szedł spać, ojciec był w kalacie, a w nocy miał zmienić miejsce noclegu, co często robił. Syna oddałem rano komendantowi policji w Gedanie z prośbą, aby przekazał go rodzinie. Po około dwóch tygodniach znów robota – tym razem wiemy, że

Jahodi jest w Shinkay, praktycznie na wyciągnięcie ręki. Ma spotkanie ze starszymi wioski w meczecie.

Czekając na informatora w miejscu podebrania

TF-50 się sprężyła – śmigła były po dwóch godzinach, a akcja w dzień. Polecieli na szybkiego i zapomnieli zabrać źródło i Juniora, którzy czekali na nich w biurze. Chłopaki wylądowali, złapali sześciu podejrzanych będących w meczecie, a Jahodi był na zewnątrz i się przyglądał. Tak zrelacjonowało mi to drugie źródło, Opium, które obserwowało akcję, będąc w Shinkay. No cóż, tak bywa. W międzyczasie wspólnie mieliśmy zrobić weapon & cache na Goharze. W trakcie drogi na robotę z góry miał nas wspierać orbiter, dając nam obraz z powietrza. Niestety rozpieprzył się o górę. Zamiast weapon & cache zrobiliśmy akcję poszukiwania orbitera, na szczęście zakończoną

sukcesem. Pech chłopaków nie opuszczał. Jeśli chodzi o orbitery, to będę brutalny. To nie jest bezpilotowiec dla wojska – dla mnie to latający model. Czas lotu to dwie godziny, a zasięg 15 kilometrów od miejsca startu. Specjalsom się urwał na siódmym kilometrze. Jak mi później wytłumaczono, góry zakłócały… W końcu TF-50 miał swój dzień. Chłopaki z naszego HUMINT-u przygotowali pakiet na konstruktorów IED. W nocy z 20 na 21 lipca 2010 TF-50 wraz z policjantami z ANP na polskich śmigłach przeprowadzili kilkanaście kilometrów od bazy Warrior udaną akcję, zatrzymując 10 rebeliantów. Wśród pojmanych znajdował się jeden z dowódców talibów – Montez. W wyniku badań przeprowadzonych za pomocą Explosive Detention Kit stwierdzono, że zatrzymani mieli kontakt z materiałami wybuchowymi. Szkoda tylko, że bez broni i materiałów wybuchowych.

17 W późniejszym czasie zabezpieczenie informacyjne prócz SKW i SWW robiła jednostka NIL.

IX Trafili Bułeczkę 20 stycznia 2010 roku przywieźli czterech ciężko rannych policyjnymi pick-upami na sygnale z Moquru. Odkąd Momo odebrał telefon, że trafili Bułeczkę i jest ranny, Śpioch od razu zadzwonił do Bagram, gdzie jest najlepszy szpital ISAF-u, i uruchomił wszystkie swoje kontakty, by ściągnąć jak najszybciej MEDEVAC. W zasadzie tylko dzięki niemu amerykańskie śmigła po 15 minutach od telefonu o rannych w zasadzce wyleciały z Bagram. Złapałem za nosze, wnieśliśmy ich do ambulatorium w bazie. Nasz lekarz z ratownikiem medycznym opatrzyli rany i podłączyli kroplówki z płynami. Usłyszeliśmy śmigła, złapaliśmy za nosze i biegiem na helipad oddalony o jakieś 100 metrów.

Talibowie zabici podczas zasadzki

Ostatnie chwile przed operacją Khanjar

Stan Bułeczki był ciężki, został podziurawiony jak sito. Miał trzy rany w nodze, dwie w ręce, jedną w płucu i najgroźniejszą w brzuchu. Ponadto stracił dużo krwi, cud, że jeszcze żył. Jego starszy syn nie miał tyle szczęścia – zmarł w ambulatorium. Postrzał w głowę. Drugi syn został postrzelony w obojczyk i w nogę. Trafienia nie były groźne dla życia. Ochroniarz Bułeczki już też ledwo dychał. Nasz lekarz nie dawał mu szans. Miał przestrzelony brzuch w trzech miejscach. Momo miał informacje od naszego źródła, Górala, który też wpadł z Bułeczką w zasadzkę, ale miał więcej szczęścia. Według relacji Górala zaatakowano ich tego dnia rano. Bułeczka jak

co dzień jechał z domu do pracy w District Center w Moqurze, nie miał daleko, w zasadzie można na piechotę, tylko że Bułeczka był policjantem, który walczył z TB i który przez to miał wrogów. Dlatego nie jeździł sam, jechało z nim dwóch dorosłych synów, też policjantów, i trzech policjantów pełniących funkcję ochrony. Bułeczka siedział w drugim samochodzie przy kierowcy. Przeważnie sam prowadził, ale akurat tego dnia siadł na miejscu pasażera, a Ahmed, jego syn, był kierowcą. Wpadli w typową zasadzkę. Samochód rebeliantów zajechał drogę. Ahmed, widząc, że z samochodu wysiadają uzbrojeni napastnicy, zaczął cofać z piskiem opon. Wtedy zaczajeni zamachowcy otworzyli ogień. Rebeliantów było około 10 i mieli trzy pojazdy: dwa osobowe i jednego małego busa. W pewnym momencie bus zajechał drogę autom policyjnym, którymi jechali Bułeczka i jego ludzie. Z busa wypadło trzech zamachowców. Zaterkotały kałasznikowy, wybuchały rzucane granaty. Talibowie strzelali z daleka, bo jeden z rebeliantów spanikował i za wcześnie zablokował busem przejazd i pozwolił, by samochody policyjne zaczęły się cofać. To dało moment na przeładowanie broni i otworzenie ognia do zmieniających pozycje napastników, którzy właśnie podbiegali, by celniej strzelać. Dwóch atakujących rebeliantów Bułeczka i jego ludzie położyli od razu, dwóch następnych, jak zaczęli uciekać, gdyż na końcu ulicy pojawił się przypadkowo wóz policyjny. To wszystko trwało minutę, może dwie, ale w tym czasie wystrzelono kilkaset pocisków, wybuchło kilka granatów i granatów RPG. Sam Góral wywalił magazynek z kałacha. W tym czasie Bułeczka, który też ostrzeliwał, został kilkukrotnie postrzelony w obie nogi, w klatkę piersiową, w przedramię i brzuch – łącznie siedem trafień. Jego syn Ahmed nie miał tyle szczęścia: dostał postrzał w głowę jako jeden z pierwszych, podczas gdy próbował wycofać samochód, tak samo kierowca pierwszego wozu. Drugi syn Bułeczki był ranny w nogę i obojczyk, jeden policjant był lekko ranny w rękę, pozostali wyszli bez szwanku, w tym nasze źródło, Góral. Na ulicy zrobiło się pusto, cywile się rozbiegli. Na bruku leżało dwóch nieruchomych rebeliantów, dwóch się czołgało i próbowało wstać. Z policyjnego forda wylecieli policjanci, ktoś wyciągnął Bułeczkę z wozu, Góral zadzwonił na komisariat po wsparcie, a potem od razu do Momo

z prośbą o pomoc medyczną. Po odlocie MEDEVAC-u wsiedliśmy w humvee i wraz z POMLT pojechaliśmy na komisariat do Moquru. W swojej kancelarii przyjął nas komendant policji w Moqurze, którego ochrzciliśmy Dolas. Dolas był Tadżykiem, dom miał na północy Afganistanu, więc w Moqurze mieszkał na komisariacie. Był niewysokim, szczupłym mężczyzną o siwych, krótko ściętych włosach. Nie wyglądał na przygnębionego, raczej na wkurzonego. Tu śmierć i walka były codziennością, może nie codziennie strzelali do policjantów, ale raz w miesiącu to była norma. Siedliśmy przy stole konferencyjnym, przyniesiono herbatę. Dolas powiedział, że zatrzymali dwóch rannych rebeliantów, obydwaj to Pakistańczycy. Reszta zbiegła. Mieli trzeci samochód, razem było ich około dziesięciu. Zatrzymanych jutro, a najpóźniej pojutrze odeślą w konwoju do więzienia w Ghazni. Aktualnie ich przesłuchują, gdyż są tylko lekko ranni. Przesłuchanie prowadzi nowy oficer NDS. W międzyczasie zdjąłem kamizelkę – od trzech miesięcy zdejmowałem ją u takich ludzi jak Dolas czy Stalowy. To właśnie Dolas w trakcie spotkania zwrócił mi bezpośrednio uwagę, oskarżając mnie o brak szacunku i zaufania wobec niego, skoro będąc gościem w jego domu, siedzę w kamizelce. A on, przyjmując mnie w swoich progach, odpowiada za moje bezpieczeństwo. Taki był Dolas, bezpośredni do bólu. – Mówisz, że jesteś moim przyjacielem. Chcesz ze mną gadać i mamy walczyć ze wspólnym wrogiem, a jesteś takim tchórzem, że goszcząc w moim domu, siedzisz w kamizelce i hełmie? Skoro tak, to nie mamy o czym rozmawiać. – Tak mi powiedział w październiku na pierwszym spotkaniu trzy miesiące wcześniej. – Dziękuję, że tak szybko załatwiliście transport do szpitala w Bagram – powiedział nieoczekiwanie. Dolas był twardym i bezwzględnym policjantem, nie lubił okazywać wdzięczności, bo wietrzył, że za nią ktoś będzie chciał przysługę. Myślę, że przemyślał sprawę. Szpital w Bagram, mimo że wojskowy, był najlepszy w Afganistanie, wyposażony w najlepszy sprzęt. Jeśli kogoś tam zawieźli, to miał o sto procent więcej szans od innych leczonych w afgańskich szpitalach. Mało tego, trafiali tam Afgańczycy, którzy nie byli ofiarami

bezpośrednich starć NATO z rebeliantami. Dolas był interesowny, a to zrobiło na nim wrażenie – nie darmo miał ksywę Dolas. Pieniądze to bolączka afgańskich urzędów, armii i policji. Afgańska policja rekrutuje się ze zdemoralizowanej wieloma latami wojen i nędzy społeczności – stąd biorą się korupcja i częste przypadki kolaboracji z talibami. Rzuceni tak jak Dolas setki kilometrów od własnego domu policjanci czy żołnierze często nie wiedzą, po co właściwie walczą na terenach zamieszkanych przez ludzi odmiennych kulturowo, jak Pasztuni, i odwrotnie. Dolas, Tadżyk z Badachszanu, to w Moqurze taki sam obcy jak Polak czy Amerykanin. Nasz komendant, mimo że był Tadżykiem, doskonale sobie radził w Moqurze. Różne głosy do nas dochodziły, ale na pewno był to twardy gość trzymający swoich ludzi krótko. Z Bułeczką się raczej mijali, bo Bułeczka był miejscowy i na początku były jakieś konflikty interesów. Tak przynajmniej twierdziły nasze źródełka z Moquru. Niektórzy szli dalej, twierdząc, że ma kontakty z Nasratem, jednym z ważniejszych komendantów talibów w okolicach Moquru – nikt jednak nie mógł tego potwierdzić i zebrać rzetelnych dowodów. – Zatrzymaliśmy trzech zamachowców, są przesłuchiwani. Jak chcecie, to możecie też ich przesłuchać – zaproponował. Propozycję przyjęliśmy bez wahania. Idąc do aresztu na placu, zobaczyliśmy zwłoki dwóch zastrzelonych w czasie potyczki rebeliantów. Obok stał samochód, którym się poruszali – świadczyły o tym liczne przestrzeliny w jego masce. Podeszliśmy do leżących zwłok. Widok nieprzyjemny, bo jeden został trafiony w twarz. W areszcie, a w zasadzie na korytarzu na kocyku siedziało dwóch, jeden stał. Z wyglądu to nie byli Pasztuni ani Hazarowie – raczej Pakistańczycy lub inna muzułmańska nacja. W trakcie przesłuchania twardo utrzymywali, że są przypadkowymi ofiarami strzelaniny i nie brali w niej udziału. Jeden był ranny w ramię, drugi stracił oko. Nikt tu się nimi nie przejmował, mieli być odesłani w konwoju do więzienia w Ghazni. Przywitaliśmy się z oficerem NDS. Rudi poszedł przeszukać trupy. No i przy zwłokach znalazł notes. Tłumacz na szybko sprawdził, że są w nim konkretne nazwiska i dane teleadresowe mężczyzn mieszkających praktycznie w każdej prowincji. Dokumenty wskazywały, że zabici są z Pakistanu. Mieli przy sobie listę nazwisk

i miejscowości rozrzuconych po całym Afganistanie. Biorąc pod uwagę to, że byli Pakistańczykami, lista nazwisk zawierała prawdopodobnie kontakty do współpracy i pomocy im. Zdobycz niekiepska. Rudi ze Śpiochem ciężko pracowali, przetrząsając umarlaków i dokumentując to aparatami. Całość materiału została po skopiowaniu przekazana oficerowi NDS. To był nowy oficer NDS. Musieliśmy się z nim zaprzyjaźnić, więc zaproponował herbatę, na co przystaliśmy. Potem znowu wylądowaliśmy u Dolasa, który czekał na nas z obiadem. Po trupach i rannych ciężko nam było cokolwiek zjeść, ale nie wypadało odmówić. – Teraz będą polować na was – stwierdził bez ceregieli Dolas, biorąc kawałek jagnięcego mięsa. – Jak na nas? – spytałem trochę zaskoczony; nie za bardzo wiedziałem, o co chodzi. – To była zasadzka, ci ludzie działają na zlecenie. W listopadzie rok temu, kiedy wpadliście w zasadzkę w Jaghori, komendantem posterunku talibów był brat Jahodiego, którego zabiliście. Jahodi jest teraz w Pakistanie, a oni stamtąd przyjechali. Ponadto jest za zabicie was nagroda – powiedział Dolas, wkładając mięso do ust. – Nagroda jest za zabicie każdego żołnierza ISAF-u – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Dolas popił zjedzony kawałek mięsa łykiem zielonej herbaty. – Tak, zgadza się, ale za was jest większa. Ponadto wymienia się was personalnie jako polskich żołnierzy wywiadu. – Nie jesteśmy z wywiadu. Czy to powiedzieli zatrzymani? – wtrącił Larry z uśmiechem. – Oni nic nie powiedzą. Wiem to od swoich ludzi w Rasanie. Dla nich każdy z was jest kafir i będą się starać was dopaść. Spojrzałem pytająco na tłumacza. Momo poszerzył tłumaczenie. – Kafir to niewierny, który nie wierzy w Proroka – uzupełnił tłumacz. – Normalnie, kurwa, lokalni celebryci – wtrącił Larry. – No tak, z tą drobną różnicą, że zamiast autografów chcą nam upierdolić głowy – uśmiechnąłem się krzywo i zmieniłem temat: spytałem, jak można pomóc rodzinie Bułeczki. Dolas równie dobrze mógł kłamać w celu ukrycia prawdziwego celu napaści na Bułeczkę. Informacje o zasadzce trzeba będzie poszerzyć

poprzez inne źródła z Moquru. Nie wolno było nam ufać każdej przekazanej informacji. Tacy ludzie jak Dolas nie doszli do stanowiska tylko znajomościami, musieli w tej walce o awans zmierzyć się z innymi: nie dość, że musieli być lepsi i ich przechytrzyć, to jeszcze musieli przeżyć. Tu gra informacyjna i dezinformacyjna była prowadzona w realnych warunkach. Pomyłka niejednokrotnie kosztowała życie. Oficerowie policji i armii afgańskiej, a przede wszystkim NDS, nie kończyli kursów w Kiejkutach. Skończyli kurs o wiele lepszy, bo życiowy. To samo dotyczyło bojowników – ich komendanci mogli nie mieć wyższego wykształcenia, ale pracę operacyjną mieli w małym palcu. W przeciwnym razie jedni i drudzy długo by nie pożyli. Obiad nam się dłużył. Po dzisiejszych zdarzeniach nikt z nas nie miał ochoty na jedzenie. Rudi się ociągał i wcale mu się nie dziwiłem. Nagle Dolas zwrócił mu uwagę, że bardzo mało je, że wygląda jak potężny koń, a je jak mała dziewczynka, a może mu nie smakuje afgański poczęstunek? Od razu zrobiło się trochę sztywno. Rudi wiedział, o co chodzi, od razu zaprzeczył i powiedział, że jedzenie jest wyborne, że same rarytasy. Dolas ze stoickim spokojem wsadził jeden palec do ust i wylizał z tłuszczu, a następnie drugi. Potem wylizanymi palcami wybrał z miski pełnej kawałków mięsa pływających w zalewie tłuszczowej największy kawałek i wsadził do ust Rudiemu.

Na spotkaniu z informatorem

Patrząc na Rudiego, powiedziałem z uśmiechem. – Jedz to, bo nas w najlepszym razie wystawi talibom. Rudiemu pot wystąpił na czoło. Widziałem, że mięso mu rośnie w ustach, ale przeżuł je i połknął, na co Dolas wybuchnął śmiechem. Skończyliśmy posiłek i pożegnaliśmy się. W aucie bez gadania sięgnąłem do apteczki i wyciągnąłem płyn typu shrek, każdy z nas walnął kilka porządnych łyków. To był ciężki dzień, więc jeszcze jakaś gówniana choroba nam się nie uśmiechała. W kwietniu, będąc w Bagram ze Śpiochem, odwiedziliśmy Bułeczkę w szpitalu. Naszego informatora poznaliśmy po łysinie i brodzie. Schudł ze 100 kilogramów, jego waga spadła do 55, był strasznie wychudzony, ale już mógł normalnie rozmawiać. Na chwilę obecną jeszcze nie wstawał z łóżka, czekała go długa rekonwalescencja. Nie męczyliśmy go długo, wręczyliśmy prezenty, posiedzieliśmy. Nasze rozmowy nie dotyczyły

feralnej zasadzki, nie chcieliśmy mu przypominać tego dnia. Z rozmowy z lekarzem wynikało, że do końca życia będzie kulał – postrzał w biodro strzaskał pół miednicy. Wzbudziliśmy lekką sensację wśród personelu szpitala wojskowego faktem, że dwóch oficerów ISAF-u tak się troszczy o Afgańczyka. No cóż, jeśli jesteś z kimś w boju, to po walce nie mają dla ciebie znaczenia kolor skóry i pochodzenie czy wyznanie. Są inne wartości.

Bolek i Lolek Była niedziela – końcówka gorącej wiosny, początek upalnego lata. Skwar bijący z nieba nie dawał normalnie funkcjonować. Temperatura dochodziła w cieniu do 40 stopni Celsjusza. Mieliśmy dzisiaj zrobić dzień obsługowy: wyczyścić karabiny i magazynki z piachu, zatankować humvee i trochę odpocząć. Około dziewiątej rano zadzwonili z TOC-u, że pod posterunek numer 6 na murze podeszła dwójka dzieciaków i próbują rozmawiać z wartownikiem. Poszedłem z Momo sprawdzić sytuację. Faktycznie, po drugiej stronie hesco stało dwóch malców w wieku około 12 lat. Momo chwilę z nimi pogadał i okazało się, że wypasają owce. W trakcie pilnowania stada znaleźli niewypał na drodze, którą jeżdżą wieśniacy i nasze patrole, i chcą to miejsce pokazać. Umówiliśmy się, że mają czekać w okolicy posterunku numer 6. Wysłałem Momo do biura, by chłopaki się zebrali i podjechali humvee pod sztab, a sam udałem się do TOC-u, żeby spojrzeć w monitory Oka Saurona, jak popularnie nazywaliśmy nasze urządzenia obserwacyjne zamontowane na 25-metrowym maszcie z całym systemem kamer, w tym termowizyjnych. Amerykańscy operatorzy strzegą strefy na głębokość 15 kilometrów. To takie nasze Oko Saurona, które nigdy nie zasypia, wspomagane kamerami na murach wokół bazy. Ghazni strzeże system BLIMP, jest to unoszący się kilkadziesiąt metrów nad ziemią balon, na którym zamontowano kamery kontrolujące przestrzeń wokół bazy na odległość około 30 kilometrów. W FOB Warrior jeszcze nie doczekaliśmy się takiego udogodnienia. Nasz system w porównaniu z tym z Ghazni jest

po prostu słaby, żeby nie napisać do dupy, ale jak to mówią: jak się nie ma, co się lubi, to się nic nie lubi. Operator skierował Oko Saurona na posterunek numer 6. Chciałem zobaczyć, czy prócz dzieciaków w okolicy nie ma jakichś innych osób, które ewentualnie mogły nakłonić małoletnich do wyciągnięcia patrolu z bazy i wprowadzenia go w zasadzkę. Wojna zmienia ludzi i mnie też zmieniła. Nie wierzyłem tu nikomu, nawet dzieciakom – wielokrotnie już wykorzystywano je do ataków na siły ISAF-u. Nie dalej jak pół roku temu 13-letni chłopak dokonał samobójczego zamachu, w którym zginęło trzech brytyjskich żołnierzy, a bombę elektronicznie odpalił jego młodszy brat. W Afganistanie w ciągu miesiąca dochodzi do kilkudziesięciu zamachów samobójczych, z których znaczny procent dokonywany jest przez dzieci. Dzieciaki są nawet kupowane przez talibów w tym celu. Dzieje się tak w ubogich rejonach, gdzie wielodzietne rodziny żyją w bardzo trudnych warunkach. Talibowie płacą od 500 dolarów za dziecko. Dzieciaki w większości wypadków nawet nie wiedzą, do czego zostaną wykorzystane. Nakłada im się pas szahida i wysyła do żołnierzy ISAF-u po przysłowiową puszkę coca-coli i paczkę ciastek. Czyste skurwysyństwo, a nie wojna religijna, na takich drani wykorzystujących dzieci człowiek by nie naszczał, nawet gdyby się palili żywcem. Przed oczami miałem syna Stalowego. Nie dalej jak dwa miesiące temu nastolatek wrzucił mu granat do radiowozu. Dzieciaka zastrzelono przy ucieczce, a syn Stalowego stracił nogę, oko i rękę. W dalszym ciągu przebywał w szpitalu i bardziej przypominał zombie niż przystojnego młodego Pasztuna, którego pamiętałem. Wykorzystywani są też niepełnosprawni i cierpiący na różne dolegliwości fizyczne lub umysłowe albo na nieuleczalne choroby, takie jak rak czy trąd. Płaci się ich rodzinom za to, że chory poświęci się dla „chorej sprawy”. Jest też druga strona medalu. Dzieci były wielokrotnie karane za pomoc siłom ISAF-u. W głowie miałem ostatnie zdarzenie z prowincji Helmand, gdzie talibowie powiesili siedmioletnie dziecko[18] za pomoc siłom koalicji. Człowiekowi, choćby nie chciał, włączają się dylematy moralne. Na takie sytuacje nie przygotowuje żadne szkolenie…

Upał stawał się nieznośny. Pot powoli spływał mi z czoła, mieszając się z wszechobecnym kurzem. Odpaliłem papierosa, czekając na humvee i chłopaków z EOD, którzy mieli zneutralizować ewentualny niebezpieczny ładunek. Na wszelki wypadek QRF został postawiony w stan gotowości – co prawda wyjazd był tylko pod bazę, ale grom wie, gdzie leży ten niewypał i czy faktycznie chodzi o niewypał. Po 15 minutach byliśmy na wysokości posterunku numer sześć. Dwóch chłopców w wieku 12, może 13 lat stało przy jednej z wielu w tym miejscu suszarni rodzynek. Momo zadał im szybko parę pytań. Okazało się, że niewypał leżał 20 metrów od muru bazy zbudowanego z hesco.

Boss, give me cola

Od razu rozpoznałem głowicę rakiety 120 mm. Takim żelastwem systematycznie ostrzeliwany jest Warrior. Saperzy z EOD zajęli się niewypałem i po kilkunastu minutach głuchy wybuch oznajmił neutralizację niebezpiecznego znaleziska. Jeszcze przez chwilę rozmawialiśmy z chłopcami. Byliśmy uważni, nie chciałem, by ktokolwiek nas zauważył, bo dzieciaki mogły mieć z tego powodu wielkie problemy. W ramach podziękowania daliśmy im po dywaniku do modlitwy. Nie chciałem im dawać innych rzeczy, bałem się, że to może źle się dla nich skończyć. Umówiliśmy się, że jeśli jeszcze coś znajdą, to mają podejść pod ten sam posterunek. Nie daliśmy im numeru telefonu i zabroniliśmy chodzić pod bramę wjazdową do bazy. Po powrocie do Warrior w posterunku numer 6 powiesiliśmy kartkę dla wartowników z wiadomością, żeby w przypadku pojawienia się dzieciaków dzwonić do Iksów. To był najbezpieczniejszy sposób kontaktu z tymi malcami z racji tego, że w pobliżu wypasali swoje owce. Bolek i Lolek jeszcze kilkakrotnie podchodzili pod posterunek numer 6 z informacją o niewypałach. Raz przyszli z naprawdę istotną informacją o IED znajdującym się w brodzie strumienia przy nieczynnej szkole, gdzie nasze patrole bardzo często jeździły w drodze do Gohar. Nie powierzałem im zadań, nie prosiłem o informacje, tak naprawdę w duchu prosiłem, by przestali przychodzić…

18 „[…] Talibowie wykonali egzekucję na siedmioletnim chłopcu, którego oskarżyli o szpiegowanie dla rządu – powiedział Dawud Ahmadi, rzecznik gubernatora prowincji Helmand. Twierdzi on, że publiczna egzekucja odbyła się w dystrykcie Sangin […]” – mk, Talibowie powiesili dziecko, Wyborcza.pl, 10.06.2010, http://wyborcza.pl/ 1,76842,7999723,Talibowie_powiesili_dziecko.html?disableRedirects=true.

X Wiosna ze Stalowym W bazie mieliśmy urwanie głowy. Zastrajkowali lokalsi odpowiedzialni za sprzątanie sanitariatów i wywóz śmieci. Twierdzili, że nie dostają wynagrodzenia. Supervisor to syn lokalnego biznesmena z Jandy. Informatorzy spośród pracowników już wcześniej powiadamiali nas, że są problemy z wynagrodzeniem, i prowadzono rozmowę z supervisorem, który twierdził, że im na dniach zapłaci. Mało nas interesowało, czy im płaci, czy nie. Istotna była zaistniała sytuacja – pracownicy nie przyszli do roboty. Kosze pełne śmieci zaczęły się przelewać, puste plastikowe kubki i butelki wiatr gnał po całej bazie. Pod prysznicami i w ubikacjach był syf, dwa dni niesprzątane i bagno. Za difakiem zaczynało śmierdzieć rozkładającymi się odpadkami żywnościowymi. Nie muszę tłumaczyć, do czego mogła doprowadzić taka sytuacja, tym bardziej że było coraz cieplej. Na biegu dzwoniliśmy do naszych informatorów, którzy też – solidarnie z innymi – nie przyszli do pracy. W ten sposób udało nam się ściągnąć choć część ekipy sprzątającej. Dowódca Force Protection (ochrony bazy), Andrzej, z którym przyleciałem i zaczynałem służbę w Warrior, nie spał już drugą dobę – nie dość, że problem z lokalsami, to jeszcze dostał nową obsługę na bramę główną w ramach rozpoczynającej się rotacji. W dodatku na kwarantannie zjawił się konwój z materiałami do rozbudowy bazy. Każdą ciężarówkę trzeba sprawdzić, a było ich około 20. Chętnych na miejsce tych, co nie przyszli do sprzątania, było dużo, ale bezpieczeństwo bazy i ludzi w niej żyjących wymagało dokładnego

sprawdzenia każdego nowego pracownika zgodnie z obowiązującymi procedurami, by nie przeniknęła do bazy osoba niepożądana, mająca kontakty z talibami. Nowych lokalsów trzeba było sprawdzić i wrzucić na HIIDE (urządzenie biometryczne sprawdzające, czy dana osoba figuruje na liście poszukiwanych), w czym nasza komórka brała czynny udział. To zawierało się w naszych obowiązkach i było jednym z istotniejszych elementów bezpieczeństwa wewnętrznego bazy. Każdy nowy lokalny pracownik bazy musiał być przez nas sprawdzony i zatwierdzony, inaczej nici z pracy, a pięciu już odrzuciliśmy, gdy nasz informator Wysoki przekazał, że dwóch jest z Nawy, a trzech z Rasany i mieli prawdopodobnie podrobione dokumenty świadczące o tym, że są z Moquru. Sprawę przekazaliśmy miejscowej komendzie policji z dystryktu Gelan. Ponadto z końcem marca i początkiem kwietnia rozpoczynała się rotacja VI zmiany. W bazie pojawili się już chłopaki z VII, na razie było ich niewielu, ale zaczynali powoli przejmować obowiązki i się wdrażać. Nie było wykluczone, że strajk był efektem działań rebeliantów, którzy znali orientacyjne terminy rotacji i chcieli to wykorzystać do umiejscowienia swoich ludzi na terenie naszego zgrupowania. To nie znaczy, że jak w bazie jest robota, to poza bazą już nic się nie dzieje. Te elementy nawzajem się przenikają, są jak system naczyń połączonych, i mają kolosalny wpływ na bezpieczeństwo ogólne żołnierzy zgrupowania, tych w bazie i tych na patrolach. Powyższych elementów nie da się rozłączyć w sposób naturalny. Nowo zatrudniani pracownicy na bazie są z okolicznych wiosek. Aby ich dobrze sprawdzić, trzeba mieć w nich źródła, które zbiorą na ich temat informacje i będą kontrolować w miejscu zamieszkania, czy po zatrudnieniu nie zainteresowali się nimi rebelianci. Gdy jedni borykali się ze sprawdzaniem nowych pracowników, nasz HUMINT zaliczył naprawdę spory sukces – ich źródło nadało spory weapon & cache pod Moqurem. 27 marca 2010 Larry i Rudi pojechali z HUMINT-em, by wspomóc ich w działaniu. Szybko przeprowadzona akcja, wsparta patrolem podhalańczyków, przyniosła efekt w postaci likwidacji skrytki, w której rebelianci przechowywali 28 pocisków z głowicami odłamkowymi

i przeciwpancernymi typu HEAT do działa bezodrzutowego kal. 82 mm oraz 17 granatów RPG. Szczególnie cenne były kumulacyjne pociski HEAT, ponieważ w rękach rebeliantów stanowiły śmiercionośne zagrożenie dla naszych patroli. W czwartek, 12 kwietnia Momo odebrał telefon od Stalowego. Po tonie rozmowy prowadzonej w języku pasztu mogłem wywnioskować, że coś jest na rzeczy. Niewiele się pomyliłem. Tłumacz powiedział, że Stalowy pilnie prosi o spotkanie w District Center. Stalowy nie dzwonił z pierdołami. Momentalnie zapakowaliśmy się na dwa hummery i jazda. Po 30 minutach byliśmy na miejscu. Stalowy przywitał nas w drzwiach komendy i zaprosił do siebie. Nie był to ten, co zwykle uśmiechnięty, skory do żartów oficer ANP. Teraz wydawał się starszy, był przygarbiony, twarz wyrażała frasunek, a oczy były przygaszone. Smutek rysował się na jego twarzy. Stalowy podziękował za szybkie załatwienie MEDEVAC-u dla jego syna, który wpadł w zasadzkę na targu w Jandzie. Młody miał otwarte okno w samochodzie policyjnym. Zatrzymał się na zakupy. Gdy wsiadł do samochodu, około 12-letni chłopak podbiegł do auta i wrzucił granat na tylne siedzenie. Zanim Młody się zorientował, że znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, granat eksplodował, zabijając na miejscu jednego policjanta i ciężko raniąc syna Stalowego. Rannego w krytycznym stanie przywieziono na bazę. Granat urwał mu dłoń i pozbawił oka, pokiereszował twarz, odłamki uszkodziły płuca i kręgosłup. Na szczęście szybko został załatwiony MEDEVAC, który przetransportował policjanta do szpitala w Bagram. Z tego, co powiedział Stalowy, jego syn stracił dużo krwi, natomiast dzięki szybko udzielonej fachowej szpitalnej pomocy jego stan jest ciężki, ale stabilny i życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. Z poczynionych ustaleń wynikało, że za zamachem stali ludzie komendanta Faruqa z Nawy i ktoś z bazaru Janda. Chłopak został zastrzelony, jak uciekał, więc nie było kogo przesłuchać. Przynajmniej taka była wersja oficjalna. W gabinecie, do którego weszliśmy za Stalowym, na podłodze siedział starszy szczupły mężczyzna. Stalowy przedstawił nas sobie.

– To mój człowiek na Jandzie – bez ceregieli stwierdził starszy policjant. – Ja teraz muszę jechać do szpitala w Bagram, zająć się synem. On wam pomoże namierzyć tych skurwieli i nie tylko – powiedział Stalowy, a w głosie dało się wyczuć wściekłość i chęć zemsty. Nasz policjant już kilka razy podsuwał nam ludzi, ale pożytek był z nich średni. Mimo to podziękowaliśmy. Ustalono sposób kontaktowania się. I o dziwo Oldman, bo tak go w myślach już ochrzciłem, od razu nam wspomniał, że na Jandzie mieszka niejaki Habibullah, lokalny biznesmen pracujący obecnie w biurze posła do sejmu afgańskiego; należy do partii politycznej. Ponadto zajmuje się tu na miejscu handlem bronią i ma szerokie kontakty z talibami, za co jest ceniony w partii, bo zapewnia dojście. Nie trzeba było być Bondem, aby zrozumieć, dlaczego Stalowy sam nie może mu się dobrać do dupy za zamach na syna. On jako policjant z prowincji niewiele mógł zdziałać, nawet jakby zatrzymał Habibullaha z bronią, to wysoko postawieni koledzy pomogliby mu się wywinąć. My jesteśmy poza ich układami, a mamy być narzędziem w jego rozgrywce, jak gościa wyrzucą z partii. Dzięki nam Stalowy jest czysty i będzie mógł wyrównać rachunki z Habibullahem, za którym nikt się już nie wstawi. Nagle Stalowy wziął mnie za rękę. – Błękitnooki, chcę, żebyś ty go zatrzymał ze swoimi ludźmi bądź nakrył. Nie mieszaj do tego żadnych śmigłowców i sił specjalnych – przetłumaczył Momo – Вы знаете, почему я хочу это[19] – powiedział Stalowy, ściskając mocno moją rękę. Okazało się, że Stalowy zna rosyjski; nigdy się tym nie chwalił. Rozumiałem doskonale: zatrzymując go tu na miejscu, będę musiał go odstawić na posterunek do Stalowego. Przeszły mi dreszcze – wiedziałem, że nie chodzi o więzienie. Stalowy znał tylko jeden rodzaj zemsty plemiennej. – Dobrze – odpowiedziałem, nie spuszczając wzroku. Stalowy uśmiechnął się smutno i wstał z podłogi, dając do zrozumienia, że spotkanie skończone. Pożegnaliśmy się. Tak to wygląda. Policja policją, polityka polityką, ale plemię to plemię i nie ma ważniejszej rzeczy w tym kraju. To, że krew się poleje, było

bardziej niż pewne. To jednak już nie był mój problem, jeśli facet jest odpowiedzialny za zamach na syna Stalowego, handluje bronią i amunicją i jeśli ją u niego znajdziemy, reszta to już nie moja sprawa. Mnie płacą za bezpieczeństwo polskich żołnierzy, a ci policjanci mi w tym pomagają. Zanim jednak miałem zacząć działać, oczywiście zamierzałem poszerzyć wiedzę przez inne źródła i już wiedziałem nawet, które… Oldman od miesiąca pracował dla nas, już raz przekazał informacje o ostrzale, który był prowadzony z kierunku Nawy przez ludzi komendanta Faruqa. Sprawdziła się też informacja o IED za górką. Amerykański patrol EOD sprawnie go roz-pieprzył. Moje źródła, Kupiec i Wysoki, potwierdziły informacje o Habibullahu. Jusufa dodał, że faktycznie handluje bronią, ale jest ostatnio pokłócony z talibami z Rasany, więc dawno nic od niego nie kupowano. Oldman to był rasowy informator, dobrze wyszkolony przez Stalowego. Wiedziałem, że wie, o co chodzi, i że to dla niego nie pierwszyzna. Pewnie wcześniej te informacje dawał Stalowemu. Mógłby niejednego młodego oficera kontrwywiadu wiele nauczyć o pracy operacyjnej. W Polsce ostatnio było normą, że informatorzy dłużej zdobywali informacje, niż ich oficerowie prowadzący byli w kontrwywiadzie.

Weapon & cache na bazie informacji przekazanych przez Stalowego i Oldmana

Wiedziałem, że Oldman wszystkie swoje siły skupił na obserwowaniu i uzyskiwaniu informacji o Habibullahu. Już podczas trzeciego spotkania przyniósł informację, że Habibullah pod przykrywką asystenta znanego polityka w Kabulu i według źródła za jego wiedzą zajmuje się też handlem bronią w dystrykcie Gelan i okolicach. Biznesmenowi jest obojętne, kto tę broń kupi. Ponadto Oldman przekazał termin dostawy broni i amunicji na handel – ma być pod koniec kwietnia i mamy być w gotowości. Bo skrzynki z towarem mają być tylko kilka godzin w domu Habibullaha w Jandzie. Czekaliśmy na wiadomość, kiedy znowu będzie miał dostawę hurtową uzbrojenia, i długo nie trzeba było czekać. 23 kwietnia o szóstej

rano zadzwoniło nasze źródło z informacją krótką, acz treściwą.

Wóz S2X Dragon Bitch

– Towar przywieziono, białym busem, pięć skrzyń. W każdej chwili mają przyjechać talibowie z Nawy po odbiór, dokładnie nie wiadomo jednak, ilu i czym przyjadą. Teraz jest schowany w piwnicy domu Habibullaha. Wejście do piwnicy jest ukryte pod schodami prowadzącymi do domu.

S2X Tener Cojones

Tyle nam wystarczyło. Wsiedliśmy w dwa hummery i pojechaliśmy. Jak wspominałem, zawsze brałem na robotę źródło, które nadało informację, i tym razem zgarnąłem Oldmana za bramą, gdzie na nas czekał, siedząc w kucki w kępie krzaków, przy której byliśmy umówieni. Po podebraniu informatora ruszyliśmy do District Center na komendę, gdzie czekał na nas Niski, który jako jedyny był w temacie, bo o wszystkim powiedział mu Stalowy. Niski miał już w gotowości cztery fordy pick-upy z 20 policjantami. Przez radio dostałem właśnie informację, że z Warrior wyjeżdża QRF, który ma nam dać w razie problemów wsparcie. Miałem nadzieję, że nie będzie to konieczne. Niski wsiadł do pierwszego forda i kolumna ruszyła, aż się zakurzyło. Można powiedzieć, że waliliśmy na sygnale przez Jandę, potem wąska uliczka, jedna, druga. Na liczniku 70 kilometrów na godzinę, to naprawdę

było cholernie szybko jak na drogę gruntową i teren zabudowany. Zatrzymaliśmy się pod kalatą Habibullaha – już dawno wiedzieliśmy, gdzie się ona znajduje, gdyż Oldman na jednym ze spotkań pokazał ją na Falconie. Wszystko było sprawdzone i doprecyzowane. Źródło przekazało, że skrytka jest w piwnicy pod schodami głównymi do domu. Policjanci pełni napięcia, my zresztą też. Dwa fordy pojechały na tył domu, dwa pozostałe stanęły przodem do bramy. Na dachu każdego forda policjant z karabinem maszynowym na dwójnogu, gotowym do strzału. Nasi gunnerzy w wieżyczkach też gotowi, by w każdej chwili otworzyć ogień. Podzieleni na dwa zespoły stoimy przytuleni do glinianego muru okalającego gospodarstwo, po obydwu stronach bramy wjazdowej. Broń przeładowana, palec wskazujący nerwowo krąży koło spustu. Jeśli są już talibowie od Faruqa po towar, to może być naprawdę gorąco. Niski wali pięścią w metalową bramę koloru błękitnego nieba prowadzącą do gospodarstw – nic. Wali więc jeszcze mocniej. Otwiera stary mężczyzna z siwą brodą, zgarbiony, w turbanie, tradycyjnej galabii oraz spodniach szerokich jak szarawary. Ma około 60 lat. Według naszych informacji to ojciec Habibullaha. Niski bez ceremonii odpycha starca od drzwi. Wchodzi pierwszy, za nim dwóch policjantów. Lufy karabinów wycelowali w starego. Słychać głośne komendy policji afgańskiej. Wchodzimy tuż za policjantami. Napięcie sięga zenitu. Na podwórzu prócz starca pusto. Po chwili pięć kobiet w czarnych abajach z gromadką dzieciaków szybko wychodzi z domu i kucają pośrodku podwórza tyłem do nas. Trzech policjantów wchodzi do domu, broń ciągle w gotowości. Dwóch przeszukuje pomieszczenia gospodarcze. Dwóch przyklękło z kałachami, nerwowo omiatają okna domu – jeden krzywy ruch z zabudowań i będą walić, mają to wypisane na twarzy. My też skupieni przy murze w rzędzie, lufy na zabudowania, na drzwi, na okno, gotowi w każdej chwili do otworzenia ognia. Po chwili z domu wychodzi Niski. – Czysto! – krzyczy po angielsku. Kilka komend już zapamiętał. To samo w zabudowaniach gospodarczych. Zostaje tylko piwnica pod schodami. Powietrze schodzi, adrenalina nieznacznie spada. Dwóch policjantów

idzie do piwnicy i po chwili wyciągają, a w zasadzie targają skrzynie. Jedna, druga, trzecia, czwarta, w sumie pięć. Otwieram, co za błogi widok – jest! Pełno metalowych puszek nowej amunicji, granatów do RPG-7, kałasznikowy, chyba chińskie, kupa sprzętu, radiotelefony. Ładujemy wszystko na pakę hummera[20]. Dopiero teraz czuję, że plecy mam mokre – norma. Jarać mi się chce, więc wyciągam fajkę, kurwa, smakuje, od czegoś trzeba umrzeć. Ładujemy się na hummery i tym razem powoli wracamy do District Center. Habibullah wydzwania do Niskiego. Momo na bieżąco mi tłumaczy. Niski mu mówi, że to akcja NATO, nic nie wiedział, nie da się zatuszować i nic zrobić. – W Bagram już o tobie wiedzą, uciekaj. – Niski odgrywa teatrzyk do słuchawki. Doskonale wie, że Habibullah jest skończony. Momo tłumaczy. Już wiem, że Habibullah jest Stalowego. Teraz Stalowemu nikt nic nie zrobi. Habibullah musi wrócić, jak nie wróci, to Stalowy zabije mu synów i nikt nawet krzywo nie spojrzy na to morderstwo. Prawo pasztunwali teraz już obowiązuje byłego asystenta posła… Już w bazie robimy zestawienie skrzyń z magazynu, w którym skonfiskowaliśmy chińskie karabinki AK, strzelbę Shotgun i 300 sztuk amunicji do niej. 5 tysięcy sztuk amunicji do kałasznikowa, RPG-7 oraz 10 pocisków RPG i tyle samo silników do nich, 1000 sztuk amunicji do karabinu PK. Nowoczesna radiostacja, trzy radiotelefony z ładowarkami. Stalowy wrócił na początku maja i zaprosił nas na uroczysty obiad. Humor mu dopisywał. Syn wracał do zdrowia, niedługo miał wyjść ze szpitala. W trakcie spotkania ani razu nie wspomniał o Habibullahu, a ja nie pytałem. Nie chciałem wiedzieć. To była ostatnia robota na VI zmianie, jaką robiłem z Larrym, Rudim i Śpiochem – wracali do kraju, a zarazem pierwsza robota dla Juniora, Pitera i Ciastka, nowych, z którymi miałem spędzić lato. VII zmiana zapowiadała się ciekawie, bo żaden z nowych nigdy nie był na misji ani nie prowadził roboty operacyjnej w kraju. Byli zieloniutcy jak szczypiorek na wiosnę.

Narkotyczny szlak na HW1 Wiosna w Afganistanie w pełni, upał jak w Polsce w środku lata. Rebelianci już od dwóch miesięcy są aktywni, działają w naszej strefie. Wczoraj, to jest w sobotę 15 maja 2010, około 50 rebeliantów pod dowództwem Faruqa zorganizowało zasadzkę na nasz patrol poruszający się po HW1. W trakcie silnego ostrzału trafiono granatami RPG trzy nasze wozy: dwa MRAP-y i rosomaka. Trzech naszych żołnierzy odniosło rany[21] i MEDEVAC ich ewakuował. Byłem zły, bo tak silny oddział rebeliantów umknął uwadze naszych informatorów. To pokazywało, że musimy zintensyfikować działania zmierzające do pozyskania większej liczby agentów w strefie działania naszych patroli. 19 maja 2010 nasz informator z Jandy, pseudonim Kupiec, wiedział, kiedy idzie towar od sąsiada, z targu, który się sam zaopatrywał i gościł u siebie handlarzy przyjeżdżających HW1 z Kandaharu do Kabulu. Sąsiad naszego źródła handluje mięsem i ma dom z pokojami do wynajęcia, podróżni często u niego nocują, a dom za sklepem jest jednopiętrowy. Podjeżdżamy razem z policją – jeden nasz hummer i ich trzy fordy. Handlarze podróżują małym białym busem, jakich pełno na afgańskich drogach. Policja okrąża dom, do środka wchodzi pięciu policjantów, po chwili wyprowadzają trzech młodych zaskoczonych przemytników i wynoszą trzy worki, a w nich łącznie 150 kilogramów czystego opium. Za jeden kilogram w Afganistanie płacą 250 dolarów razy 150 i trzech przemytników w Europie, cena około 1000 dolarów. Wsiadamy do pojazdów i na posterunek policji w District Center. Tam teraz trzeba zatrzymanych wrzucić na HIIDE. Towar zostaje przekazany naszej żandarmerii w celu zniszczenia. Młodzi przemytnicy mają być przetransportowani najbliższym konwojem do więzienia w Ghazni, widać po ich twarzach, że są przestraszeni – jak się okazuje, to wieśniacy z prowincji Zabul. Momo lakonicznie stwierdza, że mieli pecha.

Towar eksportowy Afganistanu – heroina

17 czerwca 2010 roku obudził mnie świst – to rakieta. Znowu ostrzał bazy. Spojrzałem na zegarek: 6.10. Skuliłem się. Głuchy wybuch tak na oko gdzieś w okolicach kanionu. Słyszę tupanie, chłopaki idą do schronu. Nie wiem – iść czy najpierw zrobić kawę. Nałóg wygrał – może nie mają drugiej. Zrobiłem kawę i siadłem z innymi w bunkrze, bo alarmu nie odwołano. Tylko odpaliłem papierosa. Drugi głuchy wybuch, tym razem stanowczo bliżej – pieprznęło między bichatami a difakiem.

Haszysz i przemytnicy

– Walą z kierunku Nawy, wiedzą, że w tamtą stronę nie możemy pociągnąć z DAN-y, bo strefa zamieszkana – powiedział szef rozpoznania siedzący w piżamie gdzieś głębiej w schronie. Fakt, na południe od bazy nie możemy strzelać. – Waldi, może byście poszukali ich stanowisk, bo muszą mieć stałe, co? Da się zrobić? – spytał. – Zrobić się da. Zimą zniszczyliśmy stanowiska naziemne koło wioski Petaw. Pewnie znowu stamtąd grzeją. – Wpadnij po śniadaniu, to pokażesz na mapie gdzie, wyślemy patrol. – Dobra – odpowiedziałem, gasząc niedopałek o ścianę bunkra, i zebrałem się z innymi do wyjścia, bo syrena otrąbiła koniec alarmu.

Po robocie w Aghowjanie

Stanowiska trzeba zniszczyć, i to koniecznie, bo rebelianci wstrzeliwali się w bazę. Nie dalej jak tydzień temu dowódca patrolu, który miał jechać ze swoimi żołnierzami na posterunek na górce, zaspał i z tego wszystkiego odprawę dla swoich żołnierzy zrobił przy swojej bichacie. W trakcie odprawy talibowie ostrzelali bazę. Jedna z rakiet trafiła centralnie w miejsce, gdzie zawsze standardowo odbywały się odprawy. Jak to powiedział jeden ze starych misjonarzy: bo na wojnie, jak masz pecha, to rakieta cię na kiblu podczas srania pierdolnie. Dopijam drugą kawę i idę do sztabu do S2 (szefa rozpoznania zgrupowania). Szefem S2 jest Jarek, ale wszyscy mówią mu Spider. On musi zawsze być na bieżąco z informacjami o przeciwniku. To on

przekazuje je patrolom przed każdym wyjazdem z bazy. Czasem zanim wyślę szyfrówkę do Ghazni, idę do niego i go informuję, gdyż w obiegu informacyjnym dostanie tę samą informację dopiero za kilka godzin z Ghazni, a patrole są cały czas w terenie. Informacje o zasadzkach i IED są potrzebne natychmiast, by uniknąć tragedii. Koło dziewiątej zadzwonił Wysoki z informacją, że w swoim hotelu w Aghowjanie ma gościa. Przyjechał białym osobowym samochodem. Po chwili dostaję zdjęcia na komórkę, widać, że robione z ukrycia. W bagażniku auta, którym przyjechał, pod zapasowym kołem są narkotyki. To wystarczyło. Wsiadamy do hummera, telefon na TOC, nawiązanie łączności i już jesteśmy za bramą. Docieramy na District Center, tam już czeka na nas Niski z ośmioma policjantami na dwóch fordach pick-upach. Dogadujemy szczegóły, a w międzyczasie dojeżdża do nas QRF, który da nam wsparcie. Gość może mieć broń. Oczywiście zatrzymania dokona policja, ale my jesteśmy w asekuracji. Rura i już jesteśmy na drodze gruntowej do Aghowjanu. Zajeżdżamy pod hotel. Policyjne fordy blokują biały samochód podejrzanego. Akurat koło samochodu stoi pulchny gość w turbanie – jest zaskoczony. Zastajemy go, jak pije herbatę z właścicielem. Wysoki dopił herbatę już sam.

W trakcie operacji cordon & search

Dwóch policjantów skuwa kajdankami zaskoczonego pulchnego Afgańczyka, dwóch następnych sprawdza samochód. Jeden z nich otwiera bagażnik i wyjmuje z niego koło. Pod spodem jest pięć kilogramowych paczek. Na pierwszy rzut oka brązowa heroina. W 2010 roku w Europie wartość rynkowa jednego grama wahała się od 25 euro na Słowacji do 217 euro w Szwecji. – Hm, pięć tysiący gramów razy dwieście siedemnaście euro równa się prawie milion euro, czyli cztery i pół miliona złotych. Kurwa, można się poczuć bogatym – policzyłem na głos. Wracamy na District. Na posterunku siadam na głównej sali, gdzie Ciastek w towarzystwie pięciu policjantów wprowadza dane biometryczne zatrzymanego gościa do HIIDE. – Momo, jak to jest, że wszyscy walczą z narkotykami na całym świecie, a tu prawie co drugi je produkuje? – pytam, odpalając papierosa

i zdejmując kamizelkę. Momo na mnie patrzy. Znamy się już prawie rok, o niejednym gadaliśmy, wie, że spokojnie może mówić. – Boss, tu nikt nie walczy z narkotykami prócz NATO. Policja i armia mają większe problemy, a w dodatku w armii i policji jest kupa ludzi, która używa narkotyków jak wy alkoholu – śmieje się. – To tak, jakby teraz armia afgańska pojechała do Europy i wprowadziła zakaz picia alkoholu. Ciekawe, ilu Polaków by go przestrzegało. – Teraz śmiejemy się razem. Momo ma rację. Dla nich narkotyki to jak dla nas alkohol, może nie do końca, ale w dużej części. – Dla Afganistanu mak to dar od samego Boga – kontynuuje tłumacz. – Z czego by żyły setki tysięcy ludzi, gdyby nie było maku? – Dużo płacą? – pytam. Momo je orzeszki i odpowiada. – Za kilogram surowego opium dostają dwieście, maks dwieście pięćdziesiąt dolarów. Zależy w jakiej prowincji. To bardzo duże pieniądze dla rolników – nic tak się nie opłaca jak mak, żadna inna uprawa tyle nie daje. Dlatego w produkcji maku uczestniczą setki tysięcy Afgańczyków, jak nie milion. Wieczorem z ciekawości sprawdzam w Internecie, jak stoi na rynku brązowa heroina. Gram czystego towaru w Azji kosztuje 5–10 dolarów. Ale już w Rosji wartość rośnie do 20 dolarów. W Moskwie u dilera za gram trzeba zapłacić już około 100 dolarów. Na Zachodzie czysta heroina jest dwukrotnie droższa, czyli 200 dolarów. No ładnie. Właśnie spaliliśmy w ognisku około miliona dolarów. Śmiech i niedowierzanie. Afgańska heroina ma swoją markę – na kilogramowych paczkach przechwytywanych ostatnio przez rosyjskie służby graniczne zostały wydrukowane mapki Afganistanu z zaznaczonym rejonem uprawy maku. Zupełnie jakby chodziło o markowe wina francuskie. Producenci mają też własny system oznaczania jakości, cyfry 333 na paczce to średnia jakość, 555 to wyrób wyższej klasy, a 777 – najczystsza heroina na świecie. Momo, jak na zwykłego młodego tłumacza, bardzo dużo wie na temat sytuacji gospodarczej Afganistanu, polityki oraz struktur wojskowych i policyjnych. Mógłbym powiedzieć, że za dużo jak na to stanowisko…

19 Вы знаете, почему я хочу это (ros.) – Ty wiesz, dlaczego ja tego chcę. 20 Komunikat z oficjalnej strony Ministerstwa Obrony Narodowej, 22.04.2010: „Skład amunicji przejęty! 5 tysięcy sztuk amunicji do kałasznikowa, 40 pocisków do RPG i tyle samo silników do nich, 25 granatów do granatnika Pallad oraz 10 ręcznych granatów F-1. To tylko część z magazynów broni, jakie w ciągu tygodnia udało się namierzyć i zlikwidować Służbie Kontrwywiadu Wojskowego. Pierwszy skład został zlokalizowany na północ od bazy Warrior. SKW namierzyło osobę, która sprzedawała broń rebeliantom w dystrykcie Gelan. Oprócz amunicji do kałasznikowa i pocisków RPG skonfiskowano 1000 sztuk amunicji do karabinu PK, 300 sztuk amunicji do strzelby Shotgun, 12 pocisków moździerzowych, 2 karabiny AK, jeden Shotgun oraz 2 radiotelefony i nowoczesną radiostację. Liczba ta wystarczyłaby na wyposażenie dwóch oddziałów rebelianckich. Działania zostały przeprowadzone przez Zgrupowanie Bojowe »Bravo«. Sprawca zdążył zbiec. Jest znany służbom, w tej chwili trwają działania zmierzające do jego ujęcia”. 21 „W sobotę, 15 maja 2010 r. ok. godz. 18.00 czasu lokalnego, tj. 15.30 czasu polskiego, został ostrzelany polsko-afgański patrol. Do zdarzenia doszło na trasie Highway 1, ok. 20 km od bazy »Warrior«. Polsko-afgański patrol wykonujący rutynowe czynności został ostrzelany przez rebeliantów. W wyniku ataku rannych zostało trzech żołnierzy: sierż. Krzysztof J., plut. Rafał B., oraz st. szer. Krzysztof B. […]”, Trzej polscy żołnierze ranni w Afganistanie, http://isaf.wp.mil.pl/pl/1_947.html.

XI Letnia ofensywa rebeliantów – Bosman nie zawiódł Miesiące maj i czerwiec przyniosły falę upałów. Człowiek, wstając rano z łóżka, już był spocony, a co dopiero w pełnym oporządzeniu, w kamizelce i hełmie. Gorąco było też w terenie, praktycznie nie było dnia bez kontaktu ogniowego na patrolu bądź ostrzału rakietowego bazy. Osobiście przestałem liczyć ostrzały, kiedy w połowie kwietnia wpadła setna rakieta w ciągu całego mojego pobytu w FOB Warrior. Zadzwonił Jusufa. – Nie mogę przyjechać. Jahodi jedzie do Aghowjanu. Mają atakować waszą bazę, by zniszczyć armaty. Atak nastąpi od Aghowjanu, bramy głównej nie będą atakować – powiedział do słuchawki i się rozłączył. Taka krótka informacja wystarczyła, by wzmocnić ludźmi posterunki na hesco od północnej strony, gdzie stacjonowały na Ranczo Danuta dwie DAN-y. Kilka zdań wypowiedzianych w odpowiednim momencie jest na wagę ludzkiego życia. Już dwa dni temu dowódca bazy Fajka wprowadził Dress Code 2. Zagrożenie było realne, trzy źródła podały informacje o planowanym przez rebeliantów ataku. – Chcą zaatakować bazę bądź District Center na Jandzie – przekazał poprzedniego dnia na spotkaniu Wysoki, który podsłuchał nietypowych gości nocujących w jego hotelu. Jusufa już pięć dni temu poinformował na spotkaniu, że planowany jest atak na bazę. Komendanci rebeliantów od tygodnia ciągle deliberowali,

nie mogąc dojść do porozumienia, gdzie zaatakować. Każdy z watażków talibów chciał pokazać, że jest ważny, szczególnie z tego względu, że w tym roku przyjechało bardzo wielu bojowników z innych krajów, by walczyć z niewiernymi. Tak więc trudno było im wypracować wspólny plan i decyzja co do celu ataku jeszcze nie zapadła. Według naszej siatki informatorów w tamtej chwili siły rebeliantów działających w rejonie odpowiedzialności FOB Warrior liczyły 500–700 osób, z tego ponad 300 przyjezdnych. Na szczęście nie mieli wspólnej struktury ani jednego dowódcy. Ponadto byli podzieleni na kilkanaście mniejszych grup. Bardzo ważną informacją przekazaną przez Jusufa, a potwierdzoną przez Oldmana, było, że rebelianci prawdopodobnie mają trzech lub czterech samobójców i samochód wyładowany materiałem wybuchowym. Wybuchowe auto jest na chwilę obecną w dystrykcie Nawa, w dyspozycji komendanta Faruqa. Informacja wkrótce sama się potwierdziła. Jeden z zamachowców samobójców zaatakował w Moqurze na bazarze, w wyniku czego zginął policjant i trzech cywili, a kilkanaście osób zostało rannych. Samobójca był z Nawy. Według mnie już od dawna nie była to misja stabilizacyjna, tylko regularna wojna. Nawet nie dało się tego ukryć w raportach. Talibowie prowadzili działania zbrojne na wielu kierunkach. Atakowali nasze patrole, urządzali zasadzki na konwoje cywilne, podkładali IED. Regularnie ostrzeliwali posterunki ANA i ANP, no i oczywiście naszą bazę. Z tym że kiedy strzelali od strony Rasany i Goharu, to o większości ostrzałów miałem informacje wyprzedzające od siatki informatorów, jaką udało mi się stworzyć, z Jusufą na czele. Gorzej było z południem i wschodem. W mojej ocenie letnia ofensywa bojowników rozpoczęła się 23 kwietnia, kiedy zaatakowali nasz posterunek chroniący przekaźniki telekomunikacyjne i radiowe na Górze Szpiega. Wtedy walnęli ze 107, a odłamki rakiety raniły dwóch naszych żołnierzy pełniących służbę na posterunku. Dla mnie było to jak zimny prysznic, uzmysłowiłem sobie, że w dalszym ciągu nie mam zamkniętego kręgu informacyjnego wokół bazy. Informacje z leżącego na południowym wschodzie dystryktu Nawa,

opanowanego od kilku lat przez talibów, były w dalszym ciągu skromne. Siatka informacyjna była ciągle w budowie. Jedyną pociechą było to, że od południa bazę chronił nasz wysunięty posterunek na Górze Szpiega, a od południowego wschodu komenda policji w dystrykcie Gelan. Dzięki temu atak bezpośredni na bazę był z tych kierunków mało prawdopodobny, aczkolwiek zamachowiec samobójca mógłby próbować wysadzić się na bramie. Z tych właśnie powodów staliśmy się szczególnie uwrażliwieni na wszelkie informacje dotyczące bezpośredniego zagrożenia bazy. Nie mogliśmy do tego dopuścić. Bazy rozrzucone po Afganistanie, a w tym wypadku FOB Warrior, wpisywały się w strategię, jaką przyjęto w walce z rebeliantami. Strategia była zorientowana na ludność cywilną. Polegała na uzyskiwaniu (samodzielnie lub we współpracy z afgańskimi siłami bezpieczeństwa ANA, ANP, NDS) tzw. area ownership (kontroli nad ludnością danego obszaru przez obecność wojskową i współpracę). To miało przyspieszyć proces stabilizacji i odbudowy w rejonach takich jak Moqur, Gelan i inne niestabilne dystrykty w Afganistanie. Bazy miały też za zadanie ułatwić zwalczanie partyzantki w tych rejonach. Baza wojskowa miała dawać ludności cywilnej poczucie bardziej trwałej obecności nowej władzy i jej siły. Istotna była też obecność wojsk w terenie dzięki rozwojowi systemu wysuniętych baz i posterunków (Forward Operating Bases) oraz tworzeniu nowych zespołów odbudowy prowincji (Provincial Reconstruction Teams, PRT). To miała być cudowna strategia na pokonanie talibów. Trzeba nadmienić, że już trzecia w tej misji stabilizacyjnej. Jej założenia przedstawił we wrześniu 2009 roku głównodowodzący siłami ISAF i USA w Afganistanie generał Stanley McChrystal[22]. Ta nowa strategia miała radykalnie podnieść efektywność działań sił międzynarodowych w Afganistanie, głównie dzięki zwiększeniu zaangażowania (40 tysięcy żołnierzy ISAF-u więcej w całym Afganistanie) oraz lepszej koordynacji. Problem był taki, że jak na razie to TB radykalnie zwiększyli swoje zaangażowanie, przynajmniej w polskiej strefie. Był jeszcze jeden ważny aspekt typowo wojskowy. Warrior przede wszystkim powstało i jest wykorzystywane jako miejsce odpoczynku (tzw. safe haven) dla naszych patroli. W przypadku ataku zakończonego sukcesem morale żołnierzy w bazie spadłoby dramatycznie, co na pewno odbiłoby się na dalszej działalności w terenie, a przekaz dla okolicznej

ludności byłby jasny: talibowie rządzą. Pierwsze informacje o możliwych przygotowaniach przyniósł trzy dni temu Wysoki. Przekazał, że w jego hotelu w Aghowjanie zatrzymało się pięciu młodych małomównych Pasztunów z prowincji Paktika, leżącej na pograniczu z Pakistanem. Gdy Wysoki zapytał gości hotelowych, co ich sprowadza, odpowiedzieli, że interesy. Na pytanie „jakie?”, nie umieli odpowiedzieć. Według informatora nie byli uzbrojeni. O trzech następnych nocujących od wczoraj w jednym z meczetów w Aghowjanie powiadomił Talon. Według informatorów byli nieuzbrojeni. Dziś zadzwonił Jusufa. Kiedy bojownicy gotowali się do ataku na naszą bazę, my byliśmy już w gotowości, by dać odpór. Tym razem terroryści podeszli blisko, bardzo blisko. Najpierw nastąpił atak z odległości około dwóch, trzech kilometrów przy użyciu chińskich rakiet kaliber 107 mm (późniejsze badania komórki WIT potwierdziły kraj pochodzenia rakiet). Rakieta łagodnym łukiem opadła na teren bazy, odbiła się od gruntu, a następnie uderzyła w hesco, które u podstawy ma dwa metry szerokości. Każdy ze świadków spodziewał się spektakularnej eksplozji. Czas stanął w miejscu. Wbrew wszelkim oczekiwaniom rakieta przebiła się przez kruszywo i piasek, którym wypełnione są bloki hesco, zakończyła swój lot około kilometra dalej, nie eksplodując. Zaraz za pierwszą wpadła druga, która trafiła w obozowy śmietnik. Eksplozja podniosła w powietrze kupę śmieci zmieszanych z kurzem. Widok był efektowny – ale na szczęście dla nas mało efektywny. – O kurwa! Ale przypierdoliło! – dało się słyszeć fachowy komentarz, kiedy opadł pierwszy kurz. – Przy pierwszej nie zadziałał zapalnik. Pewnie chińskie badziewie – dodał ktoś z boku. Staliśmy akurat przy schronie obok TOC-u na trajektorii lotu i obydwie rakiety przeleciały nad nami. – Na hesco! Na hesco! Przy Ranczu Danuty! – usłyszałem krzyki z bichat, gdzie stacjonowali żołnierze. Z północnego krańca bazy dobiegły mnie najpierw pojedyncze strzały, a potem serie z karabinów. – Widocznie ostrzał rakietowy, który nastąpił nie dalej jak kilka minut temu, miał być zapowiedzią ataku – powiedziałem do Juniora, który

przyszedł ze mną do TOC-u. Wprawdzie ogłoszono alarm schronowy, ale ja musiałem natychmiast znaleźć się na stanowisku dowodzenia. Po telefonie Jusufy przekazałem co prawda informacje również przez telefon oficerowi TOC-u, jednak chciałem omówić to z dowódcą bazy. Po nawoływaniach „Na hesco!” zrozumiałem, że Fajka już zarządził wzmocnienie umocnień bazy jednym z plutonów Bravo. Z TOC-u wypadł Fajka w pełnym oporządzeniu. – Atakują od Aghowjanu! – krzyknął do mnie, nie zatrzymując się i biegnąc w kierunku Rancza Danuty. Biegiem ruszyłem za nim. Talibowie musieli już być w odległości 200–300 metrów od ogrodzenia zbudowanego z hesco. Kiedy biegłem na mur okalający bazę, usłyszałem trzy eksplozje granatów moździerzowych. Odgłos eksplozji wskazywał, że granaty walnęły w helipad, gdzie raczej nikogo nie było. Za to teraz świst. Tym razem to RPG. Stłumiony wybuch. Powietrze przeciął terkot kilkudziesięciu beryli i karabinów PK. To już walili nasi z hesco w kierunku Aghowjanu. Kiedy wpadłem na mury, kanonada trwała w najlepsze. Zdążyłem posłać serię do pierwszej z brzegu rodzynkarni, z której jeszcze przed chwilą wystrzelono granat z RPG-7. Druga krótka seria w rodzynkarnię. Teraz już kilkunastu żołnierzy wali w budynek z gliny służący pierwotnie do suszenia winogron na rodzynki. Kupa kurzu się unosi, widać, jak całe kawałki gliny odpryskują z rodzynkarni. Po wale przeszła komenda: przerwać ogień. Dopiero teraz mogę się przyjrzeć obrońcom bazy. Obok mnie stoi Junior. Dalej chłopaki z bojówki (określenie na żołnierzy z plutonów patrolowych), amerykańscy saperzy, logistyka, cały przekrój wojska stacjonującego w bazie oraz umundurowania – delikatnie rzecz ujmując, mało kompletnego, no cóż, trudno byłoby szukać tam wzorcowo ubranych. Żołnierze są w klapkach, w krótkich spodenkach, w koszulkach lub bez, ale za to wszyscy uzbrojeni i zaopatrzeni w hełmy i kamizelki. Wprowadzony Dress Code 2 jest przestrzegany. Prawie, bo ja, kurwa, znowu w czapce… Broń się dymi w oczach obrońców, widać jakiś szał, jakąś dziką zawziętość, wściekłość. Na hesco prócz plutonu wcześniej wysłanego na wzmocnienie jest chyba z pół bazy „wolontariuszy”, którzy zamiast

siedzieć w schronie, przylecieli wziąć udział w potyczce. Talibowie nawet się nie zbliżyli pod mur zbudowany z hesco, to im ostudzi zapał ataku bezpośredniego bazy na długi czas. Zadzwonił Wysoki. – Jahodi wraz ze swoimi ludźmi pojedynczo uciekają do Goharu – przekazał. Wysoki widział dwóch rannych, ale od innych słyszał, że kilkunastu rebeliantów jest bardziej lub mniej poszkodowanych. „Ładnie nam się lato zaczęło”, pomyślałem. Dwa dni później miałem spotkanie z Jusufą. Źródło przekazało, że bojownicy nie mogli dojść do porozumienia w sprawie ataku. Jahodi postanowił zaatakować sam, wspierany przez dwóch mało znaczących komendantów z Rasany: Amira Khana i Mohammada Ekhlasa, oraz ich ludzi. Łącznie oddziały rebeliantów liczyły około 60 osób, a ich głównym zadaniem było zniszczenie naszych haubic. Źródło przekazało, że w trakcie ataku zginął jeden rebeliant, a 12 zostało rannych. Komendant Jahodi za swoją porażkę obwinia agentów, którzy pracują dla niewiernych i powiadomili ich o zamiarach rebeliantów, oraz brak wsparcia od talibów z Nawy. To ostatnie akurat mnie cieszyło, gdyż dawało nadzieję na brak współpracy pomiędzy nimi.

Ksiądz Charakterystyczny świst i głuchy wybuch rozbudziły mnie na dobre. Włożyłem buty i ruszyłem do schronu, głód kofeiny okazał się jednak silniejszy, więc po drodze zajrzałem do biura. Czajnik był jeszcze gorący, ktoś był tu przede mną. Szybko zrobiłem kubek kawy rozpuszczalnej. Teraz już mogłem pomaszerować do schronu. W schronie komplet. Usiadłem, zapaliłem papierosa, kilka łyków gorącej kawy dostarczyło dawkę kofeiny do organizmu, mogłem normalnie funkcjonować. Naprzeciwko mnie siedział Ciastek, rozmawiał z jakimś młodym porucznikiem. – To jest mój szef. A to nowy ksiądz, Piotr – Ciastek nieoczekiwanie dokonał prezentacji.

Uścisnąłem dłoń duchownemu, który według relacji Ciastka był w bazie już drugi tydzień. Miałem obojętny stosunek do religii – nie przeszkadzała mi, ale nie chodziłem do kaplicy, która była w bazie, nie czułem takiej potrzeby. – Nie widziałem pana u mnie w kaplicy – nieoczekiwanie zagaił z uśmiechem młody kapłan. – A ja pana na patrolu – wypaliłem, niewiele myśląc. Ksiądz zaczął się śmiać. Syrena obwieściła koniec alarmu. Wychodząc ze schronu, zwróciłem się do kapłana: – Zapraszam wieczorem na kawę i proszę nie zapomnieć shreka, jeśli pan oczywiście jeszcze go ma. Spróbujemy zrobić coś lepszego niż wino z wody – zaproponowałem, bo w sumie głupio mi się zrobiło po tym tekście o patrolu. – Co to jest shrek? – wyrwało się młodemu kapelanowi. Wzbudził tym lawinę śmiechu wśród szturmanów wychodzących ze schronu. – Ciastek nie omieszka panu wytłumaczyć – odpowiedziałem usłużnie, mrugając do Ciastka. W drodze na śniadanie zobaczyłem potworną chmurę dymu – okazało się, że rakieta walnęła w obozowy śmietnik pełen plastikowych odpadów, który teraz palił się na całego. Wieczorem Piotr zjawił się w naszym biurze i, o dziwo, miał zieloną buteleczkę. To był najlepszy ksiądz, którego spotkałem na swojej drodze: szczery, nie wytwarzał sztucznego dystansu, mówił to, co myśli, czasem całkiem wbrew doktrynie własnego Kościoła, słuchał heavy metalu i otwarcie twierdził, że pociągają go kobiety i że celibat w Kościele to szczyt głupoty i hipokryzji. Żołnierze się do niego garnęli, bo miał coś takiego, co przyciągało ludzi – kto wie, jakby to jeszcze dłużej potrwało, to może i ja bym zawrócił ze ścieżki grzesznika. Dwa miesiące po powrocie z Afganistanu doszły mnie informacje, że Piotrek zrzucił habit i został normalnym wierzącym mężczyzną z problemami dnia codziennego. Nie byłem zdziwiony. Piotr dokonał wyboru, dzięki któremu został sobą i mógł żyć w zgodzie ze swoimi przekonaniami. Nie wiem, czy po części nie przyczyniła się do jego decyzji misja w Afganistanie…

Moqur Mimo że talibowie rozpoczęli ofensywę już pod koniec kwietnia, to w czerwcu jeszcze bardziej nasiliły się ataki na nasze patrole. Szczególnie niebezpiecznie zrobiło się w okolicach Moquru. W samym mieście już kilkakrotnie atakowano komendę policji i 3. Kandak ANP. Żołnierzy i policjantów afgańskich w ich koszarach ostrzeliwano z coraz bliższych odległości. Od początku czerwca patrole w tym rejonie, w okolicach miejscowości Akhtar Kheyl oraz Jomojeh-Jomojeh, przez polskich żołnierzy określana jako Dżam-Dżam, już trzy razy wpadły w zasadzkę kończącą się kontaktem ogniowym z rebeliantami. Obydwie miejscowości leżały w bezpośredniej styczności z HW1 i w zasadzie przy granicach miasta Moqur. To nie było zaskoczenie, wiosenna ofensywa rebeliantów była spodziewana, ale tym razem nasze źródła twierdziły, że w grę wchodzi Moqur i wyparcie sił porządkowych z miasta.

S2X i SIGINT – lato 2010

To było jednak nietypowe, a także cholernie niebezpieczne. Trzeba mieć na uwadze, że przez centrum Moquru biegła trasa HW1 – arteria łącząca Kabul z Kandaharem. Była ona jedną z najważniejszych tras Afganistanu. Transportowano nią w chronionych konwojach wojskowych i cywilnych wszelkiego rodzaju towary. Blokada spowodowałaby braki podstawowych towarów nie tylko na rynku cywilnym, ale i w bazach wojskowych. Przy dłuższej blokadzie nasze pojazdy bojowe zostałyby pozbawione amunicji oraz paliwa, które było transportowane HW1, co przełożyłoby się na zaprzestanie działania w strefie odpowiedzialności lub, co gorsza, brak możliwości walki. Gdyby plan rebeliantów wypalił i choć na tydzień wyrzuciliby siły afgańskie z miasta, sparaliżowałoby to pół Afganistanu. Paraliż to jedno, druga sprawa to efekt medialny – byłby on tragiczny dla ISAF-u, a w szczególności dla polskiego kontyngentu. Rebelianci na pewno ogłosiliby

całemu światu, że odbili miasto z rąk sił rządowych i polskich, a zarazem przerwali łańcuch zaopatrzenia w Afganistanie. Dwa dni wcześniej na spotkaniu Bosman stwierdził, że do dystryktu Nawa opanowanego przez talibów napływają najemnicy z Pakistanu, Czeczenii, Iraku i Uzbekistanu. W samej Nawie najemników ma być już około 150. Będzie ich na pewno więcej, ale część kieruje się do innych prowincji Afganistanu. Nawa to tylko przystanek po przekroczeniu granicy z Pakistanem. Ostatnio odbyła się tam szura, w której wzięli udział komendanci Faruq i Nasart. Rebelianci chcą zablokować drogę, wysadzając mosty i przepusty, oraz opanować miasto Moqur. Część komendantów jednak nie chce się na to zgodzić, bo jest uwikłana w handel narkotykami. Ta droga jest im potrzebna, wędrują nią bowiem narkotyki. Spory trwają, ale bardzo prawdopodobne jest, że to zrobią. Odbicie Moquru na pewno przyniosłoby poważne straty w ludziach i sprzęcie, a sam kandak Bravo nie dałby rady tego dokonać. Sytuacja w strefie odpowiedzialności Zgrupowania Bojowego Bravo była coraz bardziej niebezpieczna. W miesiącach letnich praktycznie nie było tygodnia bez strat w ludziach. Każdy atak rebeliantów na nasze siły w Afganistanie działał na żołnierzy destrukcyjnie. Wśród Polaków przebywających w Afganistanie było silne poczucie więzi i nieważne, w którą bazę talibowie uderzyli – śmierć polskiego żołnierza u pozostałych rodziła wściekłość i strach. Odciskało się to zawsze na morale, które trzeba było szybko odbudowywać.

Jest moc!

Było to coraz trudniejsze. Poniżej przedstawiam zestawienie tylko najważniejszych zdarzeń, które spowodowały poważne straty w ludziach i sprzęcie. Dane nie uwzględniają sił koalicji oraz armii i policji afgańskiej, które przez ostatni miesiąc też ponosiły straty. W sobotę, 12 czerwca 2010 o 8.12 czasu lokalnego nasz konwój logistyczny jadący do Ghazni wpadł na IED. W wyniku ataku ginie kpr. Miłosz Górka. Do wybuchu IED doszło oczywiście na Highway 1. Pozostali członkowie załogi transportera odnieśli ciężkie obrażenia, zostali ewakuowani z pomocą MEDEVAC do szpitala. Rosomak do generalnego remontu. Tego samego dnia, to jest 12 czerwca, w trakcie działań w naszej strefie odpowiedzialności doszło do zatrzymania rebeliantów odpowiedzialnych za podkładanie IED. Łącznie zatrzymano sześciu mężczyzn podejrzewanych o działalność terrorystyczną. Rebelianci zostali

zlokalizowani dzięki informacjom od Stalowego niedaleko bazy Warrior. W wyniku badania stwierdziliśmy, że mieli oni kontakt z materiałami służącymi do konstrukcji ładunków wybuchowych. Stalowy nadał, że chcą założyć IED. Zatrzymani zostali przekazani na posterunek policji w dystrykcie Gelan. 14 czerwca 2010 o 6.30 kolejny nasz patrol wpadł na IED. Rannych zostało czterech polskich żołnierzy. Do ataku doszło oczywiście na Highway 1. Transporter rosomak do remontu. HW1, popularnie nazywana przez żołnierzy drogą do nieba, zbierała swoje krwawe żniwo. Już następnego dnia, 15 czerwca 2010, w wyniku ostrzału bazy Warrior o 11.09 czasu lokalnego zginął polski żołnierz. Odłamki eksplodującego pocisku rakietowego śmiertelnie zraniły st. szer. Grzegorza Bukowskiego. Dwóch żołnierzy zostało rannych, natychmiast przetransportowano ich śmigłowcem ewakuacji medycznej MEDEVAC do bazy w Ghazni, gdzie udzielono im specjalistycznej pomocy. W rejon, z którego został wystrzelony pocisk, błyskawicznie udał się oddział szybkiego reagowania (QRF) w celu zabezpieczenia śladów. Na miejscu oczywiście nie było już rebeliantów. W godzinach popołudniowych tego samego dnia, około 18.00 czasu lokalnego, został ostrzelany polsko-afgański patrol. Do zdarzenia doszło na Highway 1. Patrol wracał ze strefy do FOB Warrior, gdzie wcześniej wykonywał rutynowe czynności. W wyniku ataku zostało rannych trzech naszych żołnierzy. Uszkodzone zostały dwa pojazdy typu MRAP i jeden rosomak. 26 czerwca 2010 około 19.45 kolejny nasz patrol wpada na minę pułapkę IED. Na miejsce ataku z Warrior wysyłano QRF i amerykańskie EOD. W trakcie wykonywania zadań saperskich zneutralizowano ładunek wybuchowy. Nasz saper przystąpił do neutralizacji kolejnego ładunku i w tym momencie doszło do wybuchu ładunku pułapki, który śmiertelnie zranił kpr. Pawła Stypułę[23]. Trzech innych żołnierzy w wyniku eksplozji zostało rannych, ewakuował ich MEDAVAC. Kolejny rosomak w wyniku uszkodzeń wyłączony z patroli. Tak więc w ciągu miesiąca śmierć poniosło trzech polskich żołnierzy, 14 było rannych i niezdolnych do walki. W trakcie walk 10 naszych wozów bojowych zostało uszkodzonych, z tego cztery wymagały generalnego remontu, a sześć było już tylko wrakami.

Dodatkowo średnio co drugi dzień mieliśmy ostrzał rakietowy. Nie piszę tu o stratach ANA i AFP, które są dwukrotnie większe. Ogółem z żołnierzami i policjantami afgańskimi straty wynoszą 45 ludzi, zabitych, rannych i zaginionych – ci ostatni to dezerterzy. Afgańczycy stracili cztery pojazdy. Jak tak dalej pójdzie, to będziemy się bronić w bazie, bo nie będzie czym i kim wyjechać. Sytuacja z wozami w Warrior powoli staje się tragiczna. Nawet serwisanci z Siemianowic odpowiedzialni za naprawę rośków zaczynają płakać, że części im brakuje. Dochodzi do tego, że „dawcami” części zamiennych stają się wraki rosomaków rozwalonych na IED. Nie dość, że są straty w ludziach, i to poważne, to straty w sprzęcie uniemożliwią działanie bazy.

Kobiety Pasztunów

Największe straty na VII zmianie poniósł zespół OMLT[24]. W trakcie prowadzonych działań stracili trzy wozy i połowę ludzi. Ja i mój zespół praktycznie nie wysiadamy z wozu: a to spotkanie w bazie, a to wyjazd z patrolem w teren. W terenie weryfikacja uzyskanych informacji lub spotkania z informatorami, którzy z różnych przyczyn nie mogą wjechać na bazę. Wieczorem analiza uzyskanych informacji, pisanie meldunków, planowanie na bieżąco kolejnych przedsięwzięć razem z elementami Bravo (wspólne patrole, operacje typu cordon & search, szury z CIMIC w przeszukiwanych wioskach – to wszystko musi być zaplanowane). Ponadto praca w samej bazie – tu też dużo się dzieje. Wysoka temperatura, natłok zadań, stres towarzyszący podczas spotkań i na patrolach nieraz kończących się kontaktem ogniowym z przeciwnikiem oraz częste ostrzały Warrior zaczynają odbijać się na naszych organizmach.

Chłopcy z Bravo w Kandaku

Sypiamy na stojąco i gdzie popadnie, na postojach, na krzesłach w biurze. Czasem wygląda to tragikomicznie, co nie zmienia faktu, że wszyscy padają na twarz. Jeden zespół S2X i HUMINT-u plus SIGINT to za mało, aby zabezpieczyć informacyjnie taką bazę jak Warrior, która ma tyle przedsięwzięć. W dodatku nie mam już Momo. W FOB Warrior większość tłumaczy została zwolniona. Powodem był zorganizowany strajk tłumaczy. Momo miał pecha, bo w trakcie strajku przebywał na urlopie. Do tej pory on „rządził” tłumaczami, a jak go zabrakło, to nie miał kto ich złapać za pysk. Dodatkowo organizator strajku miał kartę pamięci ze zdjęciami naszej bazy oraz fotki uzbrojonych Afgańczyków ubranych po cywilnemu. Na pytanie, po co mu zdjęcia bramy wjazdowej i innych obiektów oraz kim są uzbrojeni mężczyźni widniejący na zdjęciach, nie umiał udzielić sensownej odpowiedzi. Momo został skierowany do innej bazy, tym razem amerykańskiej. Po odejściu Momo przez trzy tygodnie miałem polskojęzycznego tłumacza z Ghazni. Niestety tak jak szybko go dostałem, tak szybko go zabrano z powrotem.

Przepytywanie świadków wybuchu IED

Od tygodnia mam młodego Pasztuna, prosto po szkole tłumaczy w Kabulu. Boję się mu dać telefon do kontaktu ze źródłami do pełnej dyspozycji. Raz, że jeszcze mu tak nie ufam, dwa, dopiero się uczy roboty. Telefon jest na impulsy – tłumacz musi dbać, aby zawsze bateria była pełna, a karta w porę doładowana. Zawsze mam zapas kart do doładowania zakupiony na hadżi. Młody jest na razie przy mnie od szóstej rano do dziesiątej wieczorem, nie odstępuje ode mnie na krok. Razem siedzimy w biurze, idziemy jeść, spędzamy czas wolny – tylko srać i spać idziemy osobno. Trzeba też uważać, by tłumacz nie popełnił głupiego błędu, odbierając telefon, musi zawsze być ostrożny. Talibowie w ramach kontroli dzwonią z telefonów osób podejrzanych o współpracę pod

zapisane numery w telefonie, aby zidentyfikować odbierających. Bardzo często zaczynają rozmowę w języku angielskim bądź pytają, czy mogą się spotkać z ochroną bazy, bo mają informacje. Jeśli tłumacz popełni błąd i zacznie rozmowę po angielsku lub odpowie po angielsku albo zacznie umawiać spotkanie, to osoba, która miała do nas numer telefonu, jest już martwa. Trzeba też pilnować, by w biurze w trakcie odbierania telefonu przez tłumacza panowała cisza, bo rozmowy w obcym języku słyszane w tle też mogą wzbudzić podejrzenia u bojowników. Tak sprawdzali już Jusufę. Na szczęście był jeszcze Momo, który zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami przedstawił się jako krewny przebywający obecnie w pracy w Pakistanie. Takie legendy były zawsze ustalane z naszymi źródłami dla bezpieczeństwa. Krewnego w Pakistanie nikt nie sprawdzi, a Afgańczyków pracujących za granicą jest bardzo dużo.

Operacja „Khanjar” W niedzielę 29 czerwca rano zadzwonił Rupi. Oficer poinformował o porannym ostrzale z moździerzy kandaku. Dodał, że bez natychmiastowego wsparcia ze strony ISAF-u kandak będzie zmuszony do wycofania się do Ghazni. Powodem takiej decyzji są rebelianci z komendantami TB Nasartem i Faruqiem na czele, w sile około 500 bojowników. Ciągle ich podgryzają i planują ataki na koszary oraz District Center. To bardzo negatywnie wpływa na morale wojska, już teraz mają kilkanaście dezercji, a jeśli sytuacja się utrzyma, to w przypadku bezpośredniego ataku jednostka afgańska może pójść w rozsypkę. Poprosiłem o chwilę czasu, powiedziałem, że zaraz oddzwonię. Natychmiast nakazałem tłumaczowi dzwonić do Dolasa na posterunek policji w District Center. Dolas powtórzył słowo w słowo to, co Rupi, i dodał, że on by został, ale kandak chce uciekać, a on ma tylko 60 policjantów i sam nie da rady 600 talibom. Z tą liczbą to pewnie przesadzali, ale to akurat nie był problem. Wykonałem kilka telefonów do informatorów z rejonu Moquru, między innymi do Bosmana. Spytałem, jak sytuacja w Moqurze. Bosman poinformował, że we wsi na północ od Moquru, nazywanej

Jomojeh-Jomojeh, jest około 200 rebeliantów, a w Akhtar Kheyl 100 rebeliantów z komendantem Nasartem. Spytałem, czy zna zamiary kandaku i policji. Źródło powiedziało, że wojsko jest młode i się boi, jak zaczną dezerterować, to może być tak, że nikt nie zostanie.

Wyjazd na operację cordon & search w mieście Akhtar Kheyl

Powyższe informacje dotyczące liczebności rebeliantów były nieco przesadzone, co nie było niczym nadzwyczajnym u Afgańczyków. Według danych od informatorów łączne siły rebeliantów Faruqa, Nasarta oraz kilku pomniejszych komendantów liczyły 350 osób. Komendant Jahodi, który wrócił niedawno z Pakistanu, a ostatnio atakował bazę, miał około 50 bojowników, ale nie interesował go Moqur. Ponadto był skłócony z Faruqiem po tym, jak ten nie udzielił mu wsparcia przy ataku na bazę. W Rasanie było jeszcze kilku pomniejszych komendantów, ale oni mieli

według źródeł od około 80 do 100 rebeliantów. Dane te potwierdzała sekcja SIGINT-u, działająca na przystosowanym do ich potrzeb rosomaku. SIGINT został mi przydzielony jako wsparcie z Ghazni i działał od tygodnia pod moją komendą w FOB Warrior. Kopnąłem się do Fajki[25], dowódcy zgrupowania Bravo. Znaliśmy się jeszcze z ćwiczeń międzynarodowych na Litwie Amber Gold 2001. Wtedy był porucznikiem biorącym udział w ćwiczeniu wojsk natowskich. Ja, jako młody kapitan, całkiem na poważnie odpowiadałem za ochronę kontrwywiadowczą polskich żołnierzy biorących udział w ćwiczeniu. Przedstawiłem mu uzyskane rewelacje. Fajka natychmiast telefonicznie wszedł w kontakt z dowódcą kandaku i spytał, jak sytuacja. Afgański dowódca z początku nie był zbyt wylewny. Dopiero w toku rozmowy lekko przyciśnięty przyznał, że ma pewne problemy z utrzymaniem dyscypliny. Według niego kłopoty powodowane są częstym ostrzeliwaniem kompleksu koszarowego przez talibów, których jest nadspodziewanie dużo pod Moqurem, i informacją o mającym nastąpić ataku. Fajka odpowiedział, że już jutro da im wsparcie. Błyskawicznie ściągnął sztab na odprawę, po której na szybko wszczęto przygotowania do operacji. Na sali odpraw pojawili się dowódcy zespołów POMLT i OMLT odpowiedzialnych za szkolenie afgańskich żołnierzy i policjantów. Zadzwoniłem do Rupiego, żeby poinformować go o szykowanej operacji przeciwko rebeliantom na szerszą skalę. Dodałem, że niedługo przyjedzie nasze wsparcie, ale nie określiłem, kiedy to będzie i gdzie zaatakujemy. Wobec wszystkich stosowałem zasadę ograniczonego zaufania. Mój team plus przydzielony mi przez szefostwo z Ghazni SIGINT ruchomy musiały mi wystarczyć do realizacji dodatkowego zadania na czas planowanej operacji. Zadanie bezpośredniego wsparcia informacyjnego działań w terenie w trakcie trwania operacji było skomplikowane i niebezpieczne. W wojnie partyzanckiej lub, jak kto woli, konflikcie asymetrycznym, gdzie brakuje wytyczonej linii frontu, informacja o przeciwniku przed i w trakcie walki jest kluczowa. Talibowie po latach doświadczeń, mimo słabego uzbrojenia i braków w szkoleniu, umieli wykorzystać atuty, jakimi była znajomość terenu i szybkość poruszania się w trakcie prowadzonych działań (wszelkiego rodzaju tanie lekkie jednoślady, popularnie

określane przez naszych żołnierzy jako czerwone motorki) i łączność komórkowa. Wymienione atrybuty dawały rebeliantom niesamowite pole manewru w terenie zabudowanym zamieszkanym przez ludność lokalną, z której niejednokrotnie się wywodzili i która częstokroć im sprzyjała. Dodatkowym plusem jest brak umundurowania umożliwiający natychmiastowe wtopienie się w społeczność lokalną nawet w trakcie prowadzonej potyczki lub wyprowadzenia niespodziewanego ataku. Mimo braków w wykształceniu, które powinno działać na korzyść wojsk koalicji, talibowie doskonale wykorzystują opanowane do perfekcji najnowsze zdobycze cywilizacji, takie jak telefony komórkowe czy Internet. To umożliwia im utrzymanie ciągłej łączności oraz wymianę informacji w celu przygotowania zasadzki, szybkiego przegrupowania lub ucieczki po drogach gruntowych i ścieżkach między polami oraz wszędzie obecnych wadi, które były przekleństwem dla naszego ciężkiego sprzętu. Co gorsza, bojownicy nie uznają żadnych ograniczeń prawnych ani etycznych. Ich działania nie obejmują ochrony ludności cywilnej. Wręcz przeciwnie, ostrzał miejscowości zamieszkanej przez ludność cywilną, w której aktualnie są żołnierze ISAF-u, zastraszanie i terror są na porządku dziennym. Do tego dochodzą skrytobójcze IED, które uniemożliwiały naszym patrolom podejmowanie szybkiego pościgu nawet w terenie otwartym bez narażenia się na wjechanie na minę pułapkę. Należy nadmienić, że ISAF to misja stabilizacyjna, na której nasze siły mimo możliwości militarnych nie mogą wykorzystać wszystkich atutów ze względu na zasady prawa czy etyki. Talibowie doskonale o tym wiedzieli i dążyli do prowadzenia działań tak, by rozgrywać je na własnych warunkach, nie dając siłom ISAF możliwości wykorzystania swojej przewagi, nawet gdy było to możliwe ze względów taktycznych czy technicznych. W takich warunkach tylko pełny pakiet informacyjny dostarczony w odpowiednim czasie, a nawet z wyprzedzeniem czasowym, umożliwia przejęcie inicjatywy w działaniach kinetycznych. Zawarte w pakiecie informacje, kto nasz, a kto wróg umożliwiają zredukowanie elementów zaskoczenia, uniknięcie zasadzki na wąskiej wiejskiej drodze między budynkami czy zmniejszenie szans wjechania na IED. Dobra informacja daje możliwość zaskoczenia przeciwnika

i wciągnięcie go w walkę lub zmuszenie do poddania się. Jej brak powoduje, że patrole zaczynają pilnować przysłowiowego piasku na pustyni. A działania niekinetyczne prowadzone przez PRT i CIMIC bez wsparcia informacyjnego (gdzie i komu pomagać) są w praktyce nieistotne, a w niektórych sytuacjach korzyści z nich czerpią rebelianci. Zadanie, które stało przed zespołem S2X, było ze wszech miar trudne i wielopłaszczyznowe. Dotychczas przed operacją komórka odpowiedzialna za dopływ informacji przekazywała pakiet informacyjny o przeciwniku. Pakiet zawierał informacje o liczebności, uzbrojeniu, morale przeciwnika, charakterystyce dowódców, miejscu ich pobytu. Ale na tym poprzestawano. W Afganistanie S2X w Wojsku Polskim nie realizował tak skomplikowanego przedsięwzięcia, a przynajmniej nic mi nie było wiadomo na ten temat. W FOB Warrior w tym okresie stacjonowały cztery zespoły informacyjne. Amerykański zespół HUMINT-u, który mi nie podlegał, polski zespół HUMINT-u, z którym współpracowałem, zespół S2X i SIGINT ruchomy. Ostatnie dwa podlegały mi bezpośrednio. W celu całkowitego zabezpieczenia FOB Warrior i sił realizujących operację w terenie musiałem nawiązać współpracę z HUMINT-em amerykańskim. Następnie podzieliłem siły na dwa niezależne elementy: team ochraniający bazę w trakcie operacji i team zaangażowany w działania dynamiczne w miejscu operacji. To pierwsze zapewniły zespoły HUMINT-u polskiego i amerykańskiego, które zostały w FOB Warrior z zadaniem zabezpieczenia informacyjnego bazy. Team pod moim dowództwem w składzie zespołu S2X i SIGINT-u ruchomego miał uczestniczyć w operacji kinetycznej. Aby jednak operacja w terenie miała szanse na sukces, musiałem przygotować pełny pakiet informacyjny nie tylko przed operacją, ale także w trakcie jej realizacji, co było o wiele trudniejsze. Biorąc powyższe pod uwagę, musiałem zaangażować informatorów w działania kinetyczne, czyli mówiąc wprost: mieli oni realizować działania w trakcie prowadzonej walki. Na moje szczęście idealnie pasowała do tego siatka Bosmana.

Siatka W poniedziałek 30 czerwca od wczesnych godzin rannych jesteśmy w koszarach 3. Kandaku w Moqurze. Fajka miał do wyboru albo zamknąć się w bazie, albo odrzucić TB i nie dopuścić do wycofania ANA i ANP z Moquru. Wybrał walkę. Sam wbił się w hełm i kamizelkę, biorąc pod swoją komendę dwa plutony na rosomakach i MRAP-ach, POMLT i niedobitki Szeryfa z OMLT na dwóch wozach, do tego mój hummer i SIGINT ruchomy na rosomaku, a także rosomak medyczny. Łącznie nasze siły liczyły 18 pojazdów bojowych i ponad 120 osób. W bazie w zasadzie zostały tylko sztab, jeden pluton tak zwany „na kurwie” (od skrótu QRF) i ochrona bazy, amerykańscy saperzy, jednostki zabezpieczenia oraz TF-50 (komandosi z Lublińca). W pole poszło wszystko, co mogło utrzymać broń. Źródła przekazały, że główne siły talibów, około 150 rebeliantów, stacjonują w Jomojeh, a drugie zgrupowanie pod dowództwem Faruqa jest około 20 kilometrów na wschód od Moquru. Informacje te potwierdzał mój SIGINT, który łapał niektóre rozmowy rebeliantów. Plan był prosty: cordon & search Jomojeh i wykurzyć talibów. Bravo miało zrobić kordon zewnętrzny, a S2X, OMLT, POMLT wraz z kandakiem i policją afgańską miało wejść do wioski i wykurzyć z niej TB. Rozlokowałem SIGINT w kandaku tuż przy wozie dowodzenia Fajki. Moja obsługa SIGINT-u, licząca trzech żołnierzy, miała jedno zadanie: wykrywanie i określanie lokalizacji obcych urządzeń elektronicznych związanych z transmisją danych (radionamierzanie) z Moquru, Jomojeh i okolic. Uzyskane informacje natychmiast przekazywali na stanowisko dowodzenia znajdujące się w wozie Fajki. Dwóch tłumaczy na bieżąco tłumaczyło podsłuchane rozmowy, a operatorzy SIGINT-u określali miejsca, z których są prowadzone. Informacja szła bezpośrednio do wozu dowodzenia Fajki, a stamtąd do patroli w terenie. Dzięki temu dowódcy patroli mogli zająć dogodne pozycje do ewentualnego prowadzenia ognia. Ja natomiast swoim humvee z Juniorem jako kierowcą, Ciastkiem jako radiotelegrafistą, Piterem jako gunnerem oraz Młodym (nowym tłumaczem) ruszyłem do Jomojeh wraz OMLT i POLMT, policją

i kandakiem. Towarzyszył mi Bosman, który kilka tygodni wcześniej awansował w mojej hierarchii na niepisanego rezydenta. Jego ludzie od dwóch dni byli w terenie; dzwonili bezpośrednio do niego z informacjami, gdzie są zgrupowania talibów. To była dla nas naprawdę trudna i ciężka operacja kontrwywiadowcza. Siatka Bosmana liczyła pięć osób: Majtka, który był szwagrem Bosmana, Siwego, który nadał nam zimą weapon & cash w Nawie, Tępego, ochroniarza Bosmana (bez niego nigdzie się nie ruszał), Hamleta, syna Bosmana, i Nikabę, starszą kobietę mieszkającą przy HW1 w Jomojeh-Jomojeh. Osobiście jej nigdy nie widziałem. Niewierny rozmawiający z kobietą w Afganistanie to prawie jak wyrok śmierci. Natomiast moi tłumacze, najpierw Momo, a potem Młody, mieli z nią kontakt telefoniczny. Kilkakrotnie przekazywała informacje dotyczące zakładanych przez TB IED na HW1, które się potwierdziły. Aby utrzymać łączność ze źródłami, musiałem używać telefonu komórkowego, a to było niewykonalne w humvee i w kolumnie wozów bojowych ze względu na fakt, że każdy hummer i MRAP posiada duke’a. Jest to urządzenie zakłócające przepływ fal radiowych i dodatkowe zabezpieczenie dla żołnierzy – w zasięgu działania duke’a nie można za pomocą telefonu komórkowego lub radia odpalić ukrytego na drodze ładunku wybuchowego. Chcąc nie chcąc, by zadzwonić, musiałem wysiadać z tłumaczem z pojazdu i zapieprzać gdzieś 50–80 metrów od kolumny, by nawiązać kontakt telefoniczny ze źródłami. Wycieczka po parku to nigdy nie była. Kilkakrotnie słyszałem świszczące w pobliżu pociski. Podjechaliśmy do Jomojeh. Plutony bojowe Bravo przystąpiły do zamykania kordonu wokół wioski. Afgańscy żołnierze i policjanci ruszyli drogą gruntową w kierunku zabudowań w celu przystąpienia do przeszukania poszczególnych gospodarstw. Zespoły POLMLT, OMLT oraz mój były w ich ugrupowaniu. Na razie wszystko szło zgodnie z planem. Z wioski naprzeciwko wyszło dwóch starców – od razu wiedziałem, że to starszyzna wioskowa. Komendant ANP w towarzystwie naszego oficera CIMIC-u rozpoczęli z nimi dyskusję, tłumacząc powód przeszukania. Mężczyźni byli przestraszeni, na zadawane pytania o obcych w wiosce odpowiadali wymijająco, że to duża wioska, więc zawsze ktoś przyjedzie. Odnosiło się wrażenie, że grają na czas. Moje przypuszczenia potwierdził

Bosman, który zadzwonił do tłumacza i dowiedział się, że zaraz będzie ostrzał, bo talibowie rozwinęli szyk i podchodzą do miejsca, w którym stoimy. Momentalnie dałem informacje do Szeryfa z OMLT oraz do komendanta ANP. Wycofaliśmy się za drogę HW1 do rowu, by zająć dogodne pozycje do odparcia ataku. Nawet dobrze nie odeszliśmy, gdy rebelianci zaatakowali. Ostrzał z RPG i broni lekkiej nastąpił, gdy nasze siły były w trakcie wycofywania się za drogę. Na szczęście byliśmy już przy HW1. Zająłem pozycję wśród policjantów ANP w przydrożnym rowie. Prócz nas z wioski uciekali zwykli mieszkańcy – na rowerach, pieszo.

Spotkanie ze starszym wioski

Przy zabudowaniach widać było uzbrojone sylwetki bojowników poruszających się chyłkiem, lekko przygarbionych. Talibowie rozbiegli

się i zajęli dogodne pozycje. Ostrzał z RPG rozpoczął chaotyczną wymianę ognia między rebeliantami a policjantami. Byłem w samym centrum potyczki i zauważyłem trzech rebeliantów. Na pierwszy rzut oka zwyczajni Afgańczycy, z tą różnicą, że uzbrojeni. Podbiegają do małej glinianej suszarni, jakich tu pełno. Dwóch wchodzi na dach rodzynkarni. Jeden trzyma kałacha i skrzynkę z taśmą nabojową do karabinu PK. Drugi odbiera karabin od tego, który został na dole. Wszyscy trzej zajęli stanowiska strzeleckie – dwóch na dachu, jeden na dole przy murku. Mimo zajęcia dogodnego miejsca do prowadzenia ognia tylko dwóch strzela z kałachów. Nie czekam, odpowiadam krótką serią do tego przy murku na dole. Ostrzelany bojownik schował się za mur. Zmieniam punkt celowania na szczyt rodzynkarni. Na dachu celowniczy karabinu PK szarpie się ze skrzynką i z taśmą nabojową. Z braku umiejętności albo nerwów nie może podłączyć skrzynki do karabinu. Drugi bojownik zaczyna mu pomagać. Ja mam czas, oni już nie. Spokojnie przymierzam – jedna krótka seria, druga. Gość od kałacha nieruchomieje. Skupiam się na nieszczęsnym celowniczym kaemie PK, który dalej nie może załadować taśmy. Cel jak na strzelnicy, krótka seria, cel opadł. Po chwili ktoś ich ściąga z dachu za nogi. Najpierw gościa od kałacha, potem celowniczego, który ciągnie za sobą karabin. Zabezpieczam broń, nie strzelam. Policjanci nie są tacy łaskawi, walą w rodzynkarnię, aż kurz się unosi. Zmieniam magazynek – została co najmniej połowa amunicji, ale wolę mieć cały, potem może nie być czasu na wymianę, a tak jest znowu full. Spoglądam w prawo wzdłuż rowu, w którym klęczę wraz z policjantami prowadzącymi ogień. Dolas macha do mnie i podnosi kciuk do góry – widocznie widział, jak strzelałem. Odmachuję mu. Za mną terkot kaemu PK z naszego hummera, który stoi jakieś 20 metrów z tyłu z mojej prawej strony. Piter musiał na wieżyczce zlokalizować bojowników. Puścił dwie długie serie i zamilkł. Po lewej za drzewami, jakieś 500 metrów dalej wzdłuż HW1, słychać terkot trzydziestek rosomaków, wybuchy granatników i serie kałacha. Niezły kipisz tam musi być.

Motor porzucony przez talibów

Nad nami przeleciał thunderbolt. Mamy już wsparcie z powietrza. „Latający czołg”, bo takie określenie mają te samoloty, przeleciał nad nami z rykiem swoich dwóch silników. To jeden z najstabilniejszych aerodynamicznie samolotów. Jest bardzo zwrotny nawet przy niewielkich szybkościach. Jego skrzydła mają ogromną wydajność, a to wszystko z kilkoma tonami podwieszonych rakiet i bomb. Do tego działko GAU-8/ A Avenger kaliber 30 mm. Samolot kontroluje strefę, szuka celu, słychać już też nasze śmigła nadlatujące z Ghazni, jest husaria, lecą na niskim pułapie nad Jomojeh. Kanonada milknie. Rebelianci też musieli dojrzeć nasze wsparcie powietrzne, aż tak głupi nie są. Doskonale znają niszczycielskie możliwości

thunderbolta. W szybkim tempie wycofują się w głąb wioski. Fajka daje komendę do przodu. Znów wchodzimy do wioski, obok mnie przenikają policjanci z Dolasem, za nimi śmigają POMLT. Z prawego skrzydła OMLT z plutonem żołnierzy ANA wyskoczyło do przodu. Wszyscy idą szybko naprzód. Za spieszonymi powoli ruszają wozy. Znów jesteśmy w wiosce, policjanci wchodzą do kolejnych domów. W oddali są żołnierze ANA z szeryfem i jego ludźmi. Też otoczyli kompleks zabudowań. Dzwoni Bosman – rebelianci wycofują się na wschód, dużo zabitych i rannych. Wsparcie powietrzne niestety się kończy, a nasze śmigła odlatują. Po chwili „Latający czołg” robi ostatni przelot i niknie za górami. Nic, co piękne, nie trwa wiecznie. Nie jestem jedynym, który zarejestrował odlot husarii. Jakieś trzysta metrów w prawo terkot trzydziestek, nie jednej, ale kilku. Nie widzę ich, przysłaniają domy wioski, znów terkot. Dobre 20 minut nieustannej kanonady. Talibowie kontratakują – doskonale wiedzą, że latająca husaria tak szybko nie wróci. Przyczajeni przy murku z Ciastkiem i Młodym (tłumaczem) powoli ruszamy do przodu. Dźwięk dzwonka telefonu na wojnie to głupie uczucie, brakuje tylko pani z infolinii z propozycją nowej taryfy. To nie infolinia, dzwoni Bosman. – Bojownicy uciekają w kierunku Aynow Kheyl na ośmiu motorkach – pada krótka informacja o położeniu sił rebeliantów, jakich odebrałem już kilka tego dnia. Dzwonię, natychmiast przekazuję informacje do Fajki. Chwilę ciszy przerywa terkot trzydziestek, które tną we wskazanym kierunku – namierzyli ich. Znów telefon Bosmana, jego człowiek widzi, jak chcą się wycofać na motorkach wzdłuż HW1 do Moquru. Telefon, tym razem do Szeryfa, jest bliżej. Teraz mija chwila. Słychać wozy OMLT. Tną trzydziestki, po chwili mam stereo z lewej i prawej strony. Ciastek krzyczy, żeby wsiadać do wozu! Wracam schylony do hummera, pot cieknie mi po czole. Bieganie w pełnym oporządzeniu o wadze około 20 kilogramów nie przypomina porannego zdrowotnego joggingu, jaki zalecają trenerzy fitnessu.

W radiostacji ćwierkot, wozy z poszczególnych plutonów meldują, że jednostki ognia są na wyczerpaniu. Wycofujemy się, bez amunicji nic nie zdziałamy. Wracamy do koszar kandaku. Mam kontakt telefoniczny z Bosmanem, czeka przy płocie koszarowym. Wyjeżdżamy w umówione miejsce na uliczce między kandakiem a District Center. Podebranie źródła do humvee jest szybkie. Informator mówi, że Faruq ściąga pod Moqur. W planach ma zasadzkę na nas w okolicach Akhtar Kheyl przy HW1 w trakcie naszego powrotu do bazy. Dodaje, że straty wśród rebeliantów są poważne – z tego, co ustalił na chwilę obecną, to ponad 20 zabitych i drugie tyle rannych – jak nie więcej, bo lekki postrzał czy draśnięcie się nie liczy. Faruq ma być może za godzinę, może później, trudno powiedzieć. Bosman ma informacje od Siwego z miejscowości Lawang. Siwy jest w Madrasie, gdzie aktualnie czeka kilkunastu talibów zamieszkałych w Lawang i okolicach. Miejscowi rebelianci głośno dyskutują o planowanej zasadce na niewiernych. Sam komendant rebeliantów wyjechał już z Nawy i zbiera w drodze po wioskach swoich ludzi. Biegnę do Fajki. Nie mamy czasu, a tym bardziej wystarczającej ilości amunicji. Plutony wystrzelały prawie całą jednostkę ognia. Fajka zarządza natychmiastowy powrót do bazy. Po drodze do hummera spotykam Dolasa, idzie w moim kierunku z jakimś policjantem, który niesie parciany worek. – To fanty tych z dachu – mówi, wręczając mi worek. Worek waży kilka kilogramów, otwieram: w środku dwa chyba chińskie kałasznikowy, lufa od PK i kupa amunicji. Skąd lufa, nie mam bladego pojęcia. Nie ma też czasu nad tym myśleć. Dziękuję policjantowi. Żegnamy się, worek wrzucam do bagażnika. Ciacho nawiązuje łączność z patrolem. W radiostacji słychać dowódcę patrolu. – …POMLT za Sobolem, za nimi OMLT, za nimi Iksy, trzeci pluton zamyka całość. Meldować gotowość do wyjazdu – słychać wskazówki dowódcy patrolu do utworzenia kolumny. Junior ustawia naszego humvee w kolumnie. – Iksy gotowe – Ciacho podaje info do radiostacji.

Po 15 minutach całość naszych sił jest gotowa do powrotu, wozy powoli wytaczają się za bramę kandaku na HW1. Sektory dla broni pokładowej przydzielone, wszyscy w gotowości do otwarcia ognia. Dopiero teraz do mnie dociera, że jest po osiemnastej, cały dzień walczyliśmy. Fajka mówił, że komendant policji twierdzi, że straty wśród talibów to 50 zabitych i rannych. Morale w kandaku i na komendzie policji podbudowane, my bez strat – jeden żołnierz lekko ranny w ANA.

Fanty tych z dachu

Wyjeżdżamy z Moquru, w humvee rozmowy milkną. W radiostacji też zapanowała cisza. Słychać miarową pracę silnika i raz na jakiś czas skrzypnięcie wieży, w której Piter obserwuje swój sektor ostrzału. W przedniej szybie hummera widzę jadącego przed nami rosomaka, lufa trzydziestki skierowana w prawą stronę, gotowa w każdej chwili plunąć ogniem. Na lekkim zakręcie widać inne wozy rozciągnięte w długą kolumnę. Wieże pojazdów poskręcane to na prawo, to na lewo. Na drodze IED mało prawdopodobne. Policjanci Stalowego w ramach wsparcia

operacji wystawili dodatkowe posterunki. Od świtu pilnują przejazdu przez przepusty na strumieniach oraz w newralgicznych miejscach na 15-kilometrowej trasie łączącej Gelan z Moqurem. Na ile skuteczne, to się właśnie miało okazać. Na zachodzie nisko nad górami widać granatowe chmury przemieszczające się błyskawicznie. Nieoczekiwanie gwałtowny podmuch wiatru unosi kurz i piasek. Piasek zaczyna latać, wirując, tworzy małe trąby, unosi się go w powietrzu coraz więcej. Podciągam z szyi arafatkę na usta i nos. Nakładam gogle Viewex kupione w P/X. Wydane sto dolców nie poszło w błoto, od początku misji mi służą i tylko w nich jeżdżę na robotę. Z początku jeździłem w naszych ogólnowojskowych, ale szybko przestałem. Nasze gogle i okulary są o klasę gorsze, za duże, mało poręczne, mniej odporne na warunki ekstremalne. Normą jest, że żołnierze dokupują wyposażenie indywidualne typu buty, rękawiczki, bieliznę termoaktywną… Wiatr jest coraz silniejszy. Żółtoszare lejki piachu widoczne na otwartym terenie kręcą diabelskiego młyńca. Nawet nie wiem, kiedy tracimy z widoku jadącego przed nami rosomaka. Jesteśmy w epicentrum burzy piaskowej, piach i pył są wszędzie, ledwo widać drogę, musimy trochę zwolnić. W takich warunkach bojownicy nie są w stanie nas zaatakować. Widoczność maksymalnie na 10 metrów, może i to nie. Teraz wieje jak cholera. Piter skulił się na wieżyczce naszego humvee – nie mam mu za złe, bo i tak nic nie widział. Zaczynam mieć obawy, że przez tę ścianę piachu i pyłu walniemy w dupę jadącego przed nami rosomaka lub jadący za nami rosiek przydzwoni w naszą. Piach już jest w całym humvee, czuję go w uszach i mimo chusty w ustach. Na szczęście tak jak gwałtownie burza się zaczęła, tak samo gwałtownie znikła po niecałych 20 minutach, pozostawiając po sobie kupę piachu w wozie, na ubraniu, nawet w gaciach. Zęby w ustach skrzypią niczym nienaoliwiony zamek w drzwiach. Nie jest to pierwsza burza piaskowa, którą przeżyłem, ale pierwsza, z której w sumie się cieszyłem. Już widać Górę Szpiega, jesteśmy w Jandzie. Z wszystkich schodzi powietrze, stres mija. – Ale, kurwa, jestem głodny – stwierdza nagle Junior. Teraz i mi się przypomniało, że od wczoraj nic nie jadłem. Rano nie

było czasu, a potem to nie było ważne. Na difaku tłok, chyba wszystkich nieźle przycisnęło. Słychać głośne rozmowy i śmiech – chłopaki z Bravo w końcu mają swój dzień, w którym chcą tu być, widzą chociaż jakiś sens. Są niekwestionowanymi bohaterami, nawet specjalsi z TF-50 stacjonujący w Warrior schodzą im z drogi. Dziś jest dzień szczurów Fajki, jak sami zaczęli się określać. Fajki – prawdziwego autora sukcesu, który to wziął na bary odpowiedzialność i perfekcyjnie zgrał wszystkie elementy nowoczesnego pola walki: siły powietrzne, lądowe, w dodatku mieszane i bieżące wsparcie informacyjne. Jeszcze tego samego wieczora zadzwonił do mnie Bosman, a potem Dolas. Nie mieli dobrych wiadomości. Najemnicy rebeliantów, mimo strat sięgających w zabitych i rannych blisko 70 talibów, są wściekli. Nie odpuszczą, po pogrzebaniu zabitych zapowiadają ponowny atak i odbicie Moquru. Dziś już nie szedłem ani do Fajki, ani do Szeryfa – byłem zbyt zmęczony, nie chciałem im też psuć humoru, niech chłopaki się wyśpią. Nie mamy zbyt dużo czasu. Rebelianci, tak jak zresztą wszyscy muzułmanie, muszą pochować swoich zmarłych nie później niż 24 godziny od śmierci. Według ich wierzeń zbyt późny pogrzeb może uwięzić duszę w tężejącym ciele, a wtedy popij wodą i nie ma raju. Pogrzeby odbywają się tam, gdzie zmarł człowiek. Ciała nie wkłada się do trumny, tylko owija w materiał i zakopuje w ziemnym grobie, na którym układa się stos kamieni i wbija tyczkę z kolorową flagą. Dwa dni później przeczytałem oficjalne informacje na stronie MON-u[26].

Pierwszy dzień po bitwie – 8 lipca 2010 Rano następnego dnia, to jest 1 lipca, już byłem w sztabie Bravo. Dzisiaj miała się odbyć szura z subgubernatorem oraz starszyzną Shinkay, ale jeszcze była chwila czasu. Przedstawiłem sytuację, a w zasadzie informacje, które udało mi się uzyskać poprzedniego dnia. Fajka nie stracił dobrego nastroju. – Czyli chcą dostać drugi raz po dupie – stwierdził. – Coś w tym stylu – przytaknąłem.

– Jesteś w stanie ustalić, gdzie będą? To samo miejsce czy zmienią miejscówkę? – Myślę, że powinno się udać. A co, chcesz powtórzyć wczorajszą akcję? – Nie mamy wyjścia, ale potrzebujemy paru dni. Oni też pewnie nie zrobią tego dzisiaj ani jutro – dowódca Bravo bardziej chciał się upewnić, niż pytał. – Myślę, że nie, ale wolę być pewny. – To działaj, Waldi, działaj, wieczorem się spotkamy w trzech z Szeryfem, to będziemy knuć. Na tym nasze spotkanie się skończyło. Fajka poszedł na szurę, a ja ustawiać spotkania i uzyskiwać informacje. Czas naglił. 2 lipca 2010 spotkałem się z Bułeczką. Wracający powoli do zdrowia policjant powiedział, że talibowie są wściekli za ostatnią bitwę, ściągają posiłki z Nawy. Mają punkty zborne w medresie i meczecie gdzieś w Jomojeh na końcu wioski. Jest ich tam już około 40, ale ma być jeszcze Faruq, czeka na posiłki z Pakistanu, skąd mają przyjechać najemnicy i uzupełnienie w amunicję, bo dużo jej ostatnio stracili. – Nie spodziewają się was w Jomojeh, bo ostatnio tam byliście – dodał Bułeczka. Podziękowałem mu. Wieczorem miałem spotkanie z Jusufą, który powiedział, że Jahodi nie chce walczyć w Moqurze, ale kilkunastu Pakistańczyków i Irańczyków, którzy są w Rasanie, ma zamiar przyłączyć się do Nasarta w ciągu kilku dni. Jusufa powiedział, że jak wyjadą z Rasany, da natychmiast znać. Następnego dnia byłem na komendzie policji w Moqurze i spotkałem się z Dolasem. Policjant był pewien, że talibowie zaatakują w ciągu tygodnia. Potwierdził, że grupują się w Jomojeh, a ich siły ocenił na około 60 bojowników, ale ta liczba miała się zwiększyć. Główna grupa pod dowództwem Nasarta w sile 150 rebeliantów rozlokowana jest w meczetach i madrasach małych wiosek oddalonych od HW1 o kilkanaście kilometrów ze względów bezpieczeństwa i przybędzie w przeddzień ataku. Talibowie prawdopodobnie mają do dyspozycji trzy ciężkie karabiny maszynowe zamontowane na pick-upach i trzy lub cztery moździerze. Czekają też na bojowników Faruqa, który ma przyprowadzić około 200 bojowników z Nawy oraz dostarczyć zapas amunicji będącej

na wyczerpaniu. Wczoraj dwa razy doszło do ostrzału District Center i kandaku z moździerzy. Z informacji przekazanych przez Dolasa wynikało, że rebeliantów jest około 400. Informacje co do liczby zweryfikował Bosman i jego siatka, oceniając liczbę bojowników na od 250 do 300. Choć sam Bosman stwierdził, że nie przyjedzie ich więcej niż 150, reszta zostanie w Nawie. Tak czy tak, było ich wystarczająco dużo. Na całe szczęście komendant Johadi i inni talibowie z Rasany w dalszym ciągu byli skłóceni z Faruqiem po nieudzielonej pomocy w trakcie ataku na FOB Warrior. Nie zamierzali pomagać przy walkach w Moqurze. Takie informacje przekazali informatorzy Jusufy, Bajer i Wysoki. „Zawsze to kilkuset bojowników mniej”, pomyślałem. Jeszcze dwukrotnie jeździliśmy do Moquru, gdzie potwierdzałem informacje. Bosman przez swoją siatkę źródeł ustalał funkcyjnych w oddziałach rebeliantów, ilość uzbrojenia, charakterystyczne samochody, którymi dysponowali. Były to dane niezbędne do określenia możliwości bojowych poszczególnych oddziałów rebeliantów. W trakcie całego przygotowania na sztywno współpracowaliśmy z Szeryfem, dowódcą OMLT, szefem rozpoznania Bravo i oczywiście dowódcą Fajką. Mój zakres zadań to zabezpieczyć informacje. Oni, czyli sztab, musieli tak zaplanować operację, by przeciwnik do końca nie był w stanie przewidzieć działań Bravo.

Żołnierze 3. Kandaku i długie przygotowanie do otwarcia ognia z moździerza

W końcu rano 6 lipca wyjechaliśmy do koszar kandaku w Moqurze. W sztabie kandaku od razu udałem się do sąsiadującego z koszarami komendy policji Dolasa. Przyjął nas z afgańską gościnnością. Nan, jogurt, orzeszki, rodzynki, zielona herbata. Zdrowo się jada. Omówiliśmy plan działania, następnie w towarzystwie Dolasa udaliśmy się do sztabu kandaku, gdzie Fajka i Szeryf już byli na sali odpraw. Kandak przedstawił koncepcję operacji, policja dodała swoje. Fajka i Szeryf doradzali i forsowali swoje. Na uzgodnieniach co do podziału sił, ich umiejscowienia w terenie, wsparcia i dowodów minęły dobre dwie godziny. Że talibowie są silni, zorientowaliśmy się po niecałej godzinie, gdy dość niecelnym ogniem z moździerzy ostrzelano kandak. O tym, że już wiedzą o planowanej operacji, poinformował mnie telefonicznie młodszy brat Bosmana, ksywa

Majtek, który działał w siatce naszego rezydenta. Dodał, że Bosman wraca z Nawy i powinien być za godzinę przy koszarach kandaku, tak jak się umawialiśmy. Fajka z Szeryfem zaplanowali oczywiście większy okrąg, czyli kilka małych miejscowości. Ja miałem podać im, gdzie jest największe zgrupowanie rebeliantów. Czas był ważny, bo teraz trzeba było tak wyznaczyć pozycje swoich pododdziałów, żeby w terenie już nanosić tylko drobne koordynaty. W końcu zadzwonił Bosman i powiedział, że główne siły Faruqa i on sam będą w Jomojeh-Jomojeh. Leży ono prawie przy samej HW1, co z jednej strony ułatwiało sprawę, z drugiej utrudniało z powodu wglądu przeciwnika w przemieszczanie się naszych sił po głównej drodze. Rebelianci mieli zawsze swoich agentów przy kandaku, którzy obserwowali wyjazdy wojska i kierunek przemieszczania się kolumny, ale dalej już nie byli w stanie tak dokładnie określić miejsca. Wziąłem Fajkę na bok i podałem nazwę miejscowości, pokazując na mapie. To już była jego rola – ja wyszedłem z odprawy, udając się na spotkanie z Bosmanem, by podebrać go do pojazdu i uściślić informacje co do rozmieszczenia innych oddziałów rebeliantów. W drodze do hummera rebelianci ostrzelali z moździerza koszary kandaku. Dwa granaty zdetonowane daleko przy płocie nie poczyniły żadnych szkód. Na drogę wybiegło czterech Afgańczyków, którzy zaczęli rozstawiać swój moździerz – było to zawsze interesujące, więc przystanąłem przy humvee i przypatrywałem się tej nad wyraz ciekawej obsłudze moździerza. Najpierw go wzmocnili workami z piachem, bo talerz był niestabilny, potem nie używając przyrządów celowniczych, metodą „na oko” ustawili kierunek ostrzału, następnie oddali dwa strzały w zachodnim kierunku. Nie byłem ciekawy, gdzie trafili. Tak swoją drogą, to bardzo interesujące, że w kraju, w którym ciągle ktoś gdzieś do kogoś strzela, giną dziesiątki ludzi, brak właściwej opieki medycznej, panuje niedożywienie – przyrost naturalny jest o niebo większy niż na przykład w Polsce.

W przerwie na kawę z Szeryfem

Podjechaliśmy pod bramę. Wyszedłem na zewnątrz i skinąłem na Bosmana. Wbiegł do kandaku niezatrzymywany przez nikogo, gdyż wartownicy rozmawiali z moim tłumaczem. Tu też już mnie trochę kojarzyli. Z tego, co się dowiedziałem od Rupiego, Dolasa i Bosmana, aż za dobrze i doradzali większą ostrożność, bo za Błękitnookiego zapłacą 50 tysięcy dolarów. To już drugi raz, jak usłyszałem, że trafiłem na lokalne JPEL rebeliantów, ale cena zmalała, bo ostatnio było to 80 tysięcy dolarów. Nie brałem tego na poważnie, nie dlatego, że się nie bałem. Po prostu wiadomo było wśród okolicznych mieszkańców, że TB nikomu nie zapłacą takiej fortuny. To, że mój zespół S2X jest obserwowany, wiedziałem od dawna. Już Bashi Habibullah mówił, że po tym, jak zabiliśmy w zasadzce w Rasanie kilku rebeliantów, talibowie nas rozpoznają wśród sił koalicyjnych. Jakiś czas temu była też informacja od naszego SIGINT-u.

Wyłapali rozmowę o tym, że Błękitnooki jest z patrolem w Akhtar Kheyl u Mohammada Wali na przeszukaniu. Telefonicznie przekazałem informacje Fajce i Bosmanowi. Ustawiliśmy się kolumną za OMLT, bo z nimi i policjantami będziemy wchodzić do wioski. W związku z tym, że było jeszcze trochę czasu, Piter i Ciastek skoczyli do piekarni koszarowej kupić chleb, bo wieczorem chcieliśmy zrobić grilla. Tym razem nie kupowaliśmy mięsa na bazarze, ale od tłumaczy, którzy wczoraj nabyli żywe jagnię i sami oprawili w bazie. Mięso dochodziło w lodówce, w zalewie jogurtowej, zgodnie z przepisem, który dał nam nasz nowy tłumacz. Grill pożyczyliśmy od chłopaków z bojówki. Był zrobiony z połowy baku i siatki z hesco. Przyszedł szeryf i powiedział, że to jeszcze się przeciągnie ze dwie godziny, bo policja weszła w spór z dowódcą, do którego dołączył subgubernator Moquru. To znaczy, że trochę to potrwa. Afgańczycy nigdy nie robili niczego w pośpiechu. Jak to kiedyś powiedział Afgańczyk do Europejczyka: wy macie zegarki, my mamy czas. Zaproponowałem kawę. Plastikowe kubki nam się skończyły, więc pocięliśmy puszki po coca-coli. Junior załatwił z kandaku wrzątek na kawę, a ciasteczka były z MRE – meal ready to eat (posiłek gotowy do spożycia). Jankesi nazywaj to „meal rejected by Ethiopians”, posiłkami, których nie chcieli nawet Etiopczycy. Porcje jedzenia, takie jak kurczak z warzywami i tym podobne pakowane są w plastikowe worki koloru kupy. Żarcie nie jest rarytasem, ale jest pożywne. Na pewno na półkach ze zdrową żywnością go nie znajdziecie, bo z nią nie ma nic wspólnego. W bagażniku humvee zawsze mieliśmy kilka zgrzewek wody i kartonów MRE. Wyjazdy trwały czasem od rana do nocy, czasem wracało się na obiad następnego dnia. Kawa w eskach może nie jest najlepsza, ale zawsze coś.

Mięso na grilla

Bardzo często rozdawaliśmy też MRE afgańskim dzieciakom, których czasem całe hordy grasowały przy wozach bojowych w trakcie pobytu w wioskach. Było to niebezpieczne – znane są przypadki, że talibowie wysyłali do żołnierzy ISAF-u kilkuletnie dziecko zaopatrzone w pas szahida. Następnie drogą radiową detonowali ładunek w pasie u niczego nieświadomego dzieciaka. Dla mnie to szczyt skurwysyństwa, a nie walka o wzniosłe religijne ideały. Upał był już normą, nie dziwił. Słońce stało wysoko, a na niebie nawet najmniejszej chmurki. Temperatura oscylowała w okolicach 40 stopni Celsjusza, tak więc dotykanie metalowych elementów hummera nie należało do zbyt przyjemnych. W zasadzie w pojeździe cały

czas działaliśmy w rękawiczkach. Woda, którą rano załadowaliśmy w zgrzewkach do bagażnika, była już ciepła. W końcu szura się skończyła. Poszczególne plutony odbierały ostatnie rozkazy, wozy powoli stawały w kolumnie do wymarszu. Po 30 minutach kolumna ruszyła po HW1. Tak jak zaplanował Fajka, siły powoli zaczęły wchodzić w teren. Mój zespół był w głównym ugrupowaniu sił afgańskich ANP i ANA; wraz z mentorami OMLT i POMLT zajęliśmy pozycje naprzeciwko Jomojeh-Jomojeh. Na komendę powoli zaczęliśmy wjeżdżać do wioski, na lewym skrzydle dało się słyszeć najpierw karabinki Kałasznikowa, potem naszą trzydziestkę. To pluton Kufla, zamykał kordon od lewej strony i już był mocno wysunięty do przodu. Z zabudowań przed nami słychać było wystrzały, w naszą stronę poleciały dwa granaty RPG-7. Ostrzał niecelny – za wysoko, potem jeszcze krótka seria z AK. Nasze wozy przyspieszyły, teraz liczyło się, by jak najszybciej dotrzeć do zabudowań. Żołnierze ANA ze swoich hummerów otworzyli ogień w kierunku miejscowości. Podjechaliśmy pod zabudowania wioski, ostrzał ustał. Na lewym skrzydle ciągle słychać było wymianę ognia. Można rozróżnić karabinki, karabiny maszynowe i trzydziestki z rosomaków Kufla.

Zainteresowanie dzieci wojskiem nie słabnie

Majtek dzwoni i mówi, że ludzie Nasarta uciekają na południe, w kierunku centrum Moquru, gdzie jest więcej zabudowań. Znaleźli lukę… bo kordon jeszcze niezamknięty. Dzwonię do Szeryfa, bo nie mam łączności z Fajką. Ten podaje po radiostacji, żeby prawa strona przyspieszyła. Po chwili słychać trzydziestki daleko z prawej – to trzeci pluton otworzył ogień, zamykając kordon. Policjanci i afgańscy żołnierze zostali spieszeni z wozów i ruszyli główną drogą w wiosce. Wszyscy poruszali się przy murach domów, a za nimi żołnierze z OMLT i POLMT, no i oczywiście my, powoli do przodu, dom po domu. Przed nami jakieś 100 metrów głuchy wybuch granatu moździerzowego. Przylegamy do murkòw. Kolejny w tej samej odległości. Talibowie walą po wiosce na oślep z moździerza. Na szczęście pojawiają się nasze śmigłowce i zaczynają krążyć nad wioską, ostrzał rebeliantów cichnie.

Nie ma czasu na szukanie ewentualnych skrytek, sprawdzamy tylko, czy w gospodarstwach nie ma podejrzanych osób prócz domowników. Rebelianci się wycofują, gdzieś z przodu słychać strzały. To nasi policjanci prowadzą ogień – dwie krótkie serie cichną, sprawdzamy kolejną kalatę. Bosman melduje przez telefon, że pięciu rebeliantów schowało broń i ucieka w kierunku północnym główną drogą. Natychmiast przekazuję uzyskaną informację przez tłumacza do Dolasa. Jego policjanci szybko reagują. Ładuję się z nimi na pakę jednego z dwóch policyjnych fordów. Ruszają ostro, kurz i pył spod kół przysłonił całą drogę. Za kolejnym zakrętem wiejskiej drogi widać schylone sylwetki biegnące przy murze. Krótka seria w powietrze i ostra komenda jednego z oficerów policji afgańskiej wystarcza, by uciekających zmusić do zatrzymania. Policjanci szybko zatrzymują uciekających. Dwóch jest uzbrojonych w kałasznikowy, jeden w RPG. Skończyła im się amunicja, mają tylko kilkaset sztuk do karabinu PK, ale samej broni już nie. Pewnie ją ukryli. Skutych w kajdanki wsadzają na pakę fordów. Szybko wracamy do ugrupowania własnych sił. Tu jeszcze mogą być większe grupy talibów. Cała akcja trwa może 15 minut. Na pytanie Ciastka, który był akurat przy wozie u Juniora, gdzie byłem, odpowiadam, że na siku. Kolejne domy zostają przeszukane, w wiosce jest spokojnie, natomiast na zewnątrz słychać co rusz ostrzał z trzydziestek i karabinków AK, a raz na jakiś czas detonacje granatu RPG. To wskazuje, że rebelianci próbują za wszelką cenę wyrwać swoje siły z okrążenia. Bosman zadzwonił, że ma informację od Nikaba. Część rebeliantów wykorzystała podziemne tunele nawadniające pola do przedostania się przez kordon wokół miejscowości. Po trzech godzinach kończymy jej przeczesywanie. Udało się nam rozbić zgrupowanie talibów[27]. Największe straty ponieśli najemnicy i ludzie Faruqa. Nasart ze swoimi rebeliantami zdołał się wymknąć, gdyż doskonale znał teren, a jego ludzie to w większości mieszkańcy okolic Moquru. Bardzo często po prostu uciekają do dalszej rodziny lub znajomych. To oni są przede wszystkim odpowiedzialni za IED na cywilne konwoje i zasadzki na nasze patrole. Nie było to pocieszające, bo zagrożenie wbrew pozorom nie zmalało, jeśli chodzi o bezpieczeństwo na drodze do nieba.

Operacja „Shamshir” – Złoty Patrol Atak IED 28 lipca 2010 roku. We wtorek o 14.50 czasu lokalnego rebelianci zaatakowali przydrożnym ładunkiem wybuchowym polski patrol bojowy. W wyniku ataku rannych zostało siedmiu polskich żołnierzy. Zdarzenie miało miejsce kilkanaście kilometrów na północ od bazy Warrior. Polski patrol został zaatakowany silnym przydrożnym ładunkiem wybuchowym. Uszkodzeniu uległ transporter kołowy rosomak. Na miejsce zdarzenia natychmiast wezwano śmigłowiec ewakuacji medycznej MEDEVAC. Nasz QRF wspomagał powrót patrolu do bazy. Każdego dnia dostawałem informacje, że siły rebeliantów stale wzbogacają się o najemników różnej narodowości i wyznania muzułmańskiego przybywających z Pakistanu. Bitwa o Moqur, mimo że zakończona sukcesem, nie ostudziła działań talibów – można powiedzieć, że ich zaangażowanie nawet wzrosło. Była godzina dziewiąta rano w czwartek 6 sierpnia 2010 roku, gdy podczas spotkania ze Sternikiem dostałem telefon z TOC-u, że dowódca zgrupowania pilnie prosi o kontakt. Niewiele myśląc, zostawiłem Ciastka i naszego gościa w biurze i udałem się na TOC. Po drodze minął mnie rozpędzony QRF – już wiedziałem, że doszło do ataku. Na TOC-u panowała napięta atmosfera. Fajka, jak tylko mnie zobaczył, od razu odciągnął na bok i krótko streścił sytuację: o 8.45 czasu afgańskiego OMLT wpadło w zasadzkę na drodze do Moquru. Doszło do ataku silnym ładunkiem wybuchowym oraz do wymiany ognia. W wyniku wybuchu przydrożnej bomby zginął starszy szeregowy Dariusz Tylenda, ponadto rany odniosło pięciu polskich żołnierzy. Na miejsce zdarzenia natychmiast wezwano śmigłowce ewakuacji medycznej. MEDEVAC miał tam być za kilkanaście minut. OMLT cały czas odpierało ataki rebeliantów, którzy ostrzeliwali naszych z pobliskiej miejscowości. Wozy dyżurujące patrolu, tak zwane „na kurwie”, stały już pod TOC-em. Poderwani do akcji żołnierze mieli wyruszyć pod Moqur i dać wsparcie zaatakowanym kolegom z OMLT, którzy wpadli w zasadzkę IED. Na twarzach było widać zmęczenie. Poprzedniej nocy ludzie Sobola wrócili z patrolu, a w związku z brakami w obsadzie wpadli od razu na QRF. Dowódca patrolu właśnie odbierał rozkazy do działania na TOC-u.

Wzywano też MEDEVAC, bo kilku naszych było rannych. Dołączyliśmy naszym humvee do kolumny QRF-u. Ciastek nawiązał łączność z wozem dowódcy i z TOC-em. Po 15 minutach już byliśmy w drodze do Moquru. W międzyczasie udało się nam ustalić, że OMLT jest atakowane przez oddział rebeliantów w sile około 200 osób – to było dużo. Sternik poprzez swoich ludzi ustalił, że większość to najemnicy z Pakistanu. W ich posiadaniu jest moździerz i aktualnie przygotowują się do ostrzału żołnierzy uwięzionych w zasadzce. W ciągu 20 minut byliśmy na miejscu zdarzenia. Śmigła właśnie nadlatywały. Rebelianci wycofali się. Stan rannych był poważny, jeden z naszych był przygnieciony rosomakiem, a małe podnośniki pneumatyczne nie dawały rady podnieść wraku transportera. Bez dźwigu nie byliśmy w stanie mu udzielić pomocy. Ratownik medyczny podłączył kroplówki. Po twarzach żołnierzy ciekł pot zmieszany z kurzem – a może to nie był pot. Jego dowódca był przy nim do samego końca. Starszy kapral Dariusz Tylenda miał 31 lat…

Ramadan Poprzedniego dnia, to jest 11 sierpnia, zaczął się ramadan, święty miesiąc postu i błogosławieństwa dla muzułmanów. Niestety talibowie zapowiedzieli jednak, że nie przerwą działań zbrojnych na czas ramadanu, gdyż prowadzą święty dżihad. A przecież według ich religii w tym miesiącu został zesłany Koran – święta księga. Podczas ramadanu Afgańczycy, jak wszyscy muzułmanie, ćwiczą swoją silną wolę i cierpliwość. W tym czasie, oprócz ścisłego postu, rezygnują ze złych nawyków, uczestniczą w akcjach dobroczynnych i pogłębiają wiedzę religijną, by być bliżej Allaha. W trakcie doby poszczą 18 godzin. Tak będzie przez 30 dni, od świtu do zachodu słońca nie wolno przyjmować żadnych pokarmów i napojów. Czy można przetrwać 18 godzin bez odrobiny wody? Można, zwłaszcza że większość wierzących bierze na ten czas urlop. No chyba że akurat jest w armii lub w policji. To nie był dobry moment na organizowanie wspólnych operacji z Afgańczykami. Obowiązujący post powodował, że afgańscy wojskowi

i policjanci byli bardziej nerwowi i robiło się nieznośnie, przy każdym możliwym detalu dochodziło do incydentów. Na szczęście dla naszych działań post można przerwać, ale każdy dzień muzułmanin musi odrobić w innym terminie. Rupiego zastałem w jego kancelarii w trakcie modlitwy. Nie przeszkadzałem, poczekałem, aż skończy. Muzułmanie odprawiają modlitwę pięć razy na dobę, jedna trwa około 10 minut. Pierwsza o świcie, druga w środku dnia, kiedy słońce jest w zenicie (czyli właśnie kiedy przyszedłem), trzecia – kiedy cień jest dokładnie takiej samej długości jak człowiek, czwarta o zachodzie słońca i ostatnia, gdy jest zupełnie ciemno. Modlitwę odprawia się na dywaniku albo na czystej podłodze. Czysta podłoga to podłoga, po której nie przeszedł żaden kot i żaden pies. To zwierzęta „nieczyste”, ponieważ nie myją się po wypróżnieniu; choćby dotknięcie takiej podłogi powoduje, że należy się jeszcze raz umyć. Nie przeszkadza mi, że się modlą, nawet przerywając wspólne odprawy, ale w trakcie patroli nie jest to bezpieczne ani dla nich, ani dla nas. Na parapecie w kancelarii Rupiego stała klatka z pustynną przepiórką. Wiedziałem, że w kandaku walki przepiórek to prawie sport narodowy. Dowódca kandaku i jego oficerowie oraz szeregowi uprawiali hazard i hodowali przepiórki do walki. Raz miałem okazję widzieć taką walkę organizowaną w koszarach szeregowców w kandaku. Rupi pokazał mi, jak ptaki walczą na śmierć i życie. Przed przyjazdem do Afganistanu czytałem, że w Afganistanie sport narodowy i przy okazji hazard to buzkaszi – gra, w której biorą udział dwie drużyny konnych jeźdźców, a celem jest przeniesienie martwego kozła za linię bramkową drużyny przeciwnika. Niestety w dystryktach, w których działamy, panuje straszna bieda i konie to dobro mało dostępne, a co dopiero drużyny konne. Mówiąc dosadnie, znajdowałem się na zadupiu zadupia. Rupi był majorem w 3. Kandaku. Jego informacje dotyczyły przede wszystkim żołnierzy kandaku, odkąd w FOB Warrior stacjonował cały pluton ANA, chcieliśmy wiedzieć, jacy to ludzie. Rupi dobierał nam do plutonu ludzi sprawdzonych, nie chcieliśmy mieć wewnątrz bazy agenta rebeliantów, który przy pierwszej lepszej okazji wpadnie na stołówkę i się wysadzi, a przedtem wywali cały magazynek w niczego się niespodziewających żołnierzy.

Tym razem chodziło o wymianę dowódcy plutonu. Porucznik afgański zrobił awanturę na difaku, a potem nie zjawił się na patrol ze swoimi ludźmi, twierdząc, że są zmęczeni – to już był drugi raz w przeciągu ostatnich dwóch tygodni. Rupi nie za bardzo chciał się zgodzić, bo jak się okazało, był to siostrzeniec Masuda[28] i w kandaku traktowano go z wielkim szacunkiem ze względu na koligacje rodzinne. Trochę mi się zeszło na przekonaniu majora, ale odpowiednie argumenty i bakszysz zrobiły swoje. Rupi aktualnie zastępował dowódcę kandaku, który przebywał na urlopie, więc następnego dnia miała nastąpić wymiana dowódcy, bez dodatkowych problemów z dowódcą kandaku. Ostatnio zaczęły się problemy i z żołnierzami, i policjantami afgańskimi w bazach ISAF-u – dochodziło do ataków na żołnierzy. Ta forma ataku nawet doczekała się swojej nazwy – green on blue. Podejrzewałem, że za atakami na żołnierzy koalicji stoją talibowie, którzy wnikają w struktury armii i policji. To zmuszało nas do objęcia większą kontrolą Afgańczyków stacjonujących w bazie, a mieliśmy ich cały pluton ANA i kilkunastu policjantów ANP przy specjalsach TF-50. Teraz musiałem jeszcze spotkać się z Bosmanem. Udałem się do swojego humvee. Po koszarach 3. Kandaku buszowały sfory bezpańskich zdziczałych psów, które czyściły okolice z odpadków. Były nienawidzone i odganiane kamieniami, gdyż ponoć pies ugryzł Mahometa i za obelgę „sak” była tylko jedna odpowiedź – śmierć. Żołnierze polscy chętnie rzucali tym stworzeniom resztki żywności. Czekaliśmy na Bosmana, który jak zwykle zjawił się punktualnie i w trakcie spotkania przekazał, że skrytka z uzbrojeniem, popularnie nazywana weapon & cache, znajduje się w miejscowości Baha od Din w gospodarstwie bogatego biznesmena dostarczającego żywność do kandaku, Asimiego Safida. Udało mu się uzyskać dodatkowe informacje dotyczące lokalizacji skrytki. Miała być w budynku suszarni rodzynek, która znajdowała się przy domu. Skrytka była wykonana ze starej metalowej beczki, wkopanej w ziemię w środku rodzynkarni. Bosman potwierdził i poszerzył o dokładne miejsce wcześniej już przekazane informacje dotyczące składu broni jednego z pododdziałów TB będących pod komendą Nasarta. Problem polegał na tym, że to

szanowany obywatel w Moqurze. Bliski znajomy dowódcy kandaku. To rodziło nowe problemy. Kandak może mieć opory przed wejściem i dokonaniem przeszukania domu Safida. Jeszcze raz zapytałem Bosmana, czy jest pewny. Nie miałem ani czasu, ani innych źródeł, które mogłyby potwierdzić tę informację. Bosman był jednym z moich najlepszych informatorów i współpracowaliśmy już prawie rok. Mimo to zawsze potwierdzałem przynajmniej u dwóch źródeł takie wiadomości. Wiedziałem, że ślepy strzał może wzmóc niepotrzebne antagonizmy między kandakiem a naszymi żołnierzami. Ale jeśli to prawda, to złapiemy faceta, który miał naturalne możliwości wyciągania informacji od dowódcy kandaku o wspólnie planowanych operacjach naszych żołnierzy z afgańską armią. Nie mogłem zadzwonić do Rupiego ani Wąsacza (nowo pozyskanego oficera kandaku), bo nie ufałem im tak i bałem się spalić temat. Wiedziałem, że jeden telefon do Safiego i magazyn broni rozpłynie się w pięć minut. Był jeszcze Bułeczka, którego darzyłem zaufaniem na tyle, że mogłem o to zapytać. Policjant, który walczył przy mnie, gdy wpadliśmy w zasadzkę zimą w Rasanie, a potem sam wpadł w zasadzkę, odnosząc ciężkie ranny, wrócił już do domu ze szpitala, ale jak pech to pech – nie odbierał telefonu. Nie było wyjścia, a tematu nie można było odpuścić. Nie dalej jak kilka dni temu właśnie na tej części HW1 był TIC z talibami, ponadto kilkakrotnie eksplodowały tu IED, a dwa zostały zneutralizowane przez naszych saperów. Istniały w tym momencie podstawy, by sądzić, że Safid jest powiązany z bojownikami, a skład broni wykorzystywany do walki z siłami koalicji na tym odcinku drogi do nieba. Spytałem Bosmana, czy jest gotów jechać z nami i pokazać. Bosman zgodził się bez wahania. Junior zabrał go do humvee, gdzie zawsze mieliśmy komplet umundurowania na takie okazje. Wywołałem Szeryfa przez radio w humvee. Szeryf, dowódca OMLT (zespołu doradczo-szkoleniowego) działającego w rejonie Moqur i mentorującego szkolenie 2. Kandaku po pięciu minutach wyszedł ze sztabu, gdzie omawiali plan z oficerami kandaku. – Mam info, ale robota jest na już. Dacie radę tak zaplanować, by kandak do końca nie wiedział, gdzie jedzie w ramach operacji „Shamshir”[29]?– spytałem.

– Daleko od Moquru? – W zasadzie na pograniczu. Najważniejsze, by ANA nie wiedziała do końca, co jest targetem. Na wyjeździe w kierunku naszej bazy jakiś kilometr w lewo. – Pokazałem Szeryfowi na mapie i omówiłem powody utrzymania w tajemnicy właściwego celu. Na Andrzeju nie zrobiło to wrażenia, w zasadzie już od paru miesięcy nie do końca informowaliśmy kandak o pewnych działaniach. Były podstawy, żeby nie ufać wszystkim w kandaku, ale tym razem chodziło o samego dowódcę. – Pewne informacje. Z dowódcą kandaku nie będzie problemu, nie zamierza brać udziału w dzisiejszej operacji, więc zaplanujemy jedno, a zrobimy drugie – powiedział Szeryf, śmiejąc się. Jego pododdział poniósł najcięższe straty w trakcie VII zmiany i chyba w historii całej polskiej misji w Afganistanie, a mimo to jego podwładni dalej walczyli. – Andrzej, jakby były niepewne, tobym ci dupy nie zawracał. – OK. Idę, przeplanujemy z Fajką operację. Mieliśmy robić wiochę na zachodzie, to możemy na wschodzie.

Nawet pies był zmęczony

Po dwóch godzinach ruszyliśmy na operację. 2. Kandak Afgańskiej Armii Narodowej (ANA) wspólnie z żołnierzami Zgrupowania Bojowego Bravo przeprowadzał operację cordon & search. Zazwyczaj to afgańscy żołnierze przeszukiwali wioskę, Polacy natomiast w celu ich zabezpieczenia tworzyli kordon zewnętrzny, bezpośrednio wspierając siły afgańskie. Tak było i teraz. Prócz oczywiście nas, bo S2X zawsze wjeżdżało, by wskazać weapon & cache. Dołączył do nas Szeryf z OMLT i POMLT. „W kupie siła”, pomyślałem. Podjechaliśmy do wioski. Tutaj Bosman powiedział, że trzeba iść na piechotę. Ciastek z Piterem zostali w humvee w razie potrzeby szybkiej ewakuacji na ten czas osłony, a ja, Junior i Młody, jak nazywałem nowego tłumacza, ruszyliśmy za Bosmanem. Za nami żołnierze afgańscy, policjanci i Szeryf ze swoimi ludźmi. Kalaty nie mają numerów, więc Bosman musiał nas

podprowadzić pod samą bramę gospodarstwa. Staliśmy przy murze, broń przeładowana, gotowi do odparcia ewentualnego ataku. Policjanci afgańscy walili w bramę. Kalata już była otoczona przez naszych ANP i ANA, ale zawsze się znajdzie ktoś, kto będzie się bronił. Nikt nie otwiera raz, drugi, walą – nic. Już mieli wywalić drzwi, gdy zachrobotał zamek. Otworzył, jak się później okazało, właściciel. Pewny siebie, w domu prócz rodziny było pięciu jego znajomych, więc standardzik: najpierw przeszukanie osób, prócz kobiet, potem wnętrze kalaty, gdzie TB mają bardzo często skrytki. Pod łóżkiem broni nie trzymają, już tego się nauczyliśmy. Saperzy z wykrywaczami metali wpadli w miejsce, które wskazał Bosman, to jest do rodzynkarni w podłodze. Po pięciu minutach jest – beczka wkopana w ziemię, a w niej mały arsenał.

Weapon & cache. Informacje o lokalizacji przekazał Bosman

Każdy weapon & cache musi być dokładnie zewidencjonowany

Ręczne granatniki RPG-7, pistolety Makarow, amunicja, sześć karabinków AK, jeden karabin RPK, pięć enfieldów, dwa mosiny, około 5 tysięcy sztuk amunicji do AK i PK, kilkadziesiąt dodatkowych magazynków, oporządzenie, mundury armii afgańskiej. Ponadto w skrytce znajdowały się materiały do budowy IED. Nie było wątpliwości, że wszystko jest na bieżąco używane, że właściciel ściśle współpracuje z TB. Ilość broni i amunicji zgromadzonej w skrytce świadczyła, że grupa liczy kilkanaście osób, a dysponent skrytki nie jest szeregowym rebeliantem. W magazynie talibów jest też egzemplarz broni z czasów wojen brytyjskich. Martini-Henry Mark IV – przebudowane karabiny Martini-Metford. Produkowany przez RSAF (są egzemplarze z oznaczeniami BSA, ale

nie istnieją dokumenty potwierdzające produkcję tej wersji karabinu w tej firmie). Dodatkowo na posesji odkryto pole marihuany. Miejsce usytuowania skrytki oraz bliskość HW1 bezsprzecznie były dowodem, że grupa trzymająca tu broń to osoby odpowiedzialne za ataki na polskie patrole.

KBK AK – od autentycznych radzieckich po autentyczne chińskie

Policjanci afgańscy i żołnierze przystąpili z pomocą naszego zespołu OMLT z Szeryfem na czele do zabezpieczenia weapon & cache. Właściciela wraz z pięcioma mężczyznami przebywającymi jakoby przypadkowo u gospodarza skuto plastikowymi kajdankami i pod nadzorem wartowników ulokowano przy płocie. Ciastek i Junior rozpoczęli wprowadzanie danych biometrycznych do HIIDE. Po tym aresztowani mieli być odtransportowani na posterunek policji w Moqurze i tam dokładniej przesłuchani. Teraz

trzeba było jeszcze dokładniej przeszukać gospodarstwo. Fajka, który też uczestniczył w operacji, polecił natychmiast wzmocnić kordon wokół miejscowości. W bazie podniesiono QRF w przypadku możliwego ataku rebeliantów. Do końca operacji nic się nie wydarzyło i powrót był spokojny.

22 „Gen. Stanley McChrystal, dowódca (z doświadczeniem także jako komandos) ISAF (Międzynarodowych Sił Wsparcia i Bezpieczeństwa): [… ] Strategia wobec Afganistanu. Interwencja Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników w Afganistanie w latach 2001–2009 polegała na działaniach przeciwterrorystycznych. Były wymierzone głównie w Al-Kaidę. Jednak od momentu przejęcia władzy przez Baracka Obamę w 2009 r. strategia została rozszerzona o działania przeciw partyzantom, ponieważ talibowie zjednali sobie ludność, oczywiście przemocą, by walczyli z nieprzyjacielem, jakim były USA. W dużej mierze operacja przeciwpartyzancka była powtórzoną strategią z Iraku. Jej głównym celem była ochrona mieszkańców, jak i zyskanie jej przychylności. Aby strategia się udała, wysłano dodatkowo 40 tys. żołnierzy. W 2009 r. prezydent Stanów Zjednoczonych stwierdził, że interwencja w Afganistanie nie może ciągnąć się w nieskończoność, dlatego trzeba odbudować gospodarkę, jak i sam kraj oraz należy wznowić stosunki dyplomatyczne z Pakistanem. Ten kraj miał odgrywać wielką rolę ze względu na swoją stabilną sytuację, a dodatkowo był lojalnym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych. W Afganistanie wojska amerykańskie musiały nawiązać nić porozumienia z plemionami, którym pomagali. Wprowadzili program odbudowy rolnictwa – w ten sposób Afgańczycy zaczną ufać żołnierzom i nie będą z nimi walczyć […]”, Doktryna przeciwpartyzancka, Wikipedia, https://pl.wikipedia.org/wiki/Doktryna_przeciwpartyzancka. 23 Wieści o tym oraz o przytoczonych powyżej atakach ukazywały się na bieżąco na oficjalnej stronie MON, zob.: http://isaf.wp.mil.pl/pl/1_975.html., http://isaf.wp.mil.pl/pl/ 1_980.html, http://isaf.wp.mil.pl/pl/1_997.html. 24 Zespół 2. OMLT z VII zmiany PKW Afganistan (Operacyjny Zespół Doradczo-Łącznikowy) – etatowo zespół tworzyło 40 żołnierzy. Dowódcą 2. OMLT był mjr Andrzej Pawelski. W ramach przewidzianych zadań żołnierze w sposób wzorowy prowadzili szkolenie armii afgańskiej. W trakcie misji tworzyli bardzo zgrany zespół. Rezultaty ich wytężonej pracy przyczyniły się do znacznego podniesienia poziomu bezpieczeństwa w prowincji Ghazni. Podczas misji zespół dwukrotnie otrzymał propozycję od przełożonych, aby zrotować się w całości do kraju lub przenieść do dalszej służby w innej „bezpiecznej bazie” ze względu na duże straty etatowe. Zdecydowali się pozostać i dokończyć swoją misję w bazie Warrior. W czasie trwania VII zmiany PKW Afganis tan poległo dwóch żołnierzy: kpr. Miłosz Górka i st. szer. Dariusz Tylenda, 7 żołnierzy zostało poważnie rannych, a kolejnych kilku kontuzjowanych w różnym stopniu. 5 żołnierzy ze składu 2. OMLT postanowiło wrócić do kraju przed zakończeniem misji – zob.: Szef BBN na uroczystości wręczenia „Buzdyganów 2012”, BBN.gov.pl, https://www.bbn.gov.pl/pl/wydarzenia/ 3695,Szef-BBN-na-uroczystosci-wreczenia-quotBuzdyganow-2012quot.print.

25 „Ppłk Piotr Fajkowski, dowódca 3. Batalionu Zmechanizowanego z Zamościa […], był dowódcą zgrupowania Bravo w bazie Warrior. Podczas misji w sierpniu 2010 ppłk dowodził operacją »Szamszir«. Chodziło o odbicie z rąk talibów dystryktu Moqur. Polacy wpadli wtedy w zasadzkę – pod ich pojazdem eksplodowała mina. W wyniku eksplozji zginął jeden z żołnierzy ppłk. Fajkowskiego. Dowódca został przy jego zwłokach i nie przestawał walczyć”, http://zamosc.naszemiasto.pl/artykul/ nasi-bohaterowie-pplk-fajkowski-i-ml-chor-zwolak,1157091,art,t,id,tm.html. 26 Oficjalna informacja brzmiała: „Wycofując się z miejscowości, siły afgańskie zostały zaatakowane za pomocą ręcznych granatów przeciwpancernych, moździerzy i broni małokalibrowej. Szacuje się, iż grupa rebeliantów liczyła blisko 120 bojowników. Doszło do regularnej wymiany ognia. W jej wyniku śmierć poniosło ponad 20 rebeliantów. Działania wspomagały śmigłowce Polskich Sił Zadaniowych oraz samoloty bliskiego wsparcia. Nikt z polskich żołnierzy nie został poszkodowany. W wyniku ostrzału ranny został afgański żołnierz, którego przetransportowano do bazy Ghazni, gdzie udzielono mu kompleksowej pomocy medycznej”, zob.: https://isaf.wp.mil.pl/pl/1_1001.html. 27 „Operacja Khanjar, 08.07.2010. Sześciu rebeliantów zatrzymali polscy i afgańscy żołnierze w czasie wspólnej operacji, którą 6 lipca przeprowadzono w rejonie miejscowości Moqur. W wyniku działań operacyjnych Służby Kontrwywiadu Wojskowego ustalono, że w dystrykcie Moqur znajdują się bazy rebeliantów... Na podstawie tych informacji żołnierze Zgrupowania Bojowego Bravo i 2. Kandaku Armii Afgańskiej przeprowadzili operację pod kryptonimem »Khanjar«. W czasie operacji typu cordon & search napotkano na opór rebeliantów, których liczebność oceniono na około 120 bojowników. Doszło do kilkugodzinnej potyczki, podczas której skutecznie rażono kilkudziesięciu rebeliantów. Polscy i afgańscy żołnierze, w tym biorący udział w operacji oficerowie Służby Kontrwywiadu Wojskowego, zatrzymali również sześć osób podejrzanych o współpracę z siłami antyrządowymi. Przy zatrzymanych znaleziono i zabezpieczono karabinki AK, granaty do RPG-7, a także kilkaset sztuk amunicji. Żaden z polskich żołnierzy nie został poszkodowany”, zob. http://isaf.wp.mil.pl/pl/1_1010.html. 28 Masud Ahmad Szah – afgański dowódca wojskowy i polityk, z pochodzenia Tadżyk. Syn oficera królewskiej armii afgańskiej. Wsławił się bohaterską postawą podczas obrony doliny przed wojskami rządowymi i radzieckimi – wykazał się wówczas nieprzeciętnymi zdolnościami dowódczymi, co przysporzyło mu przydomek „Lwa Pandżasziru”. Zginął w zamachu w 2001 roku. Sprawcami byli dwaj Arabowie podający się za dziennikarzy, którzy ukryli ładunek wybuchowy w kamerze. O zlecenie zamachu oskarżana jest Al-Kaida, która dwa dni później przeprowadziła ataki na World Trade Center i Pentagon. Niektóre tropy wskazują też na rosyjskie lub pakistańskie służby specjalne. 29 12.08.2010, „Sukces POMLT-u z Warriora. Magazyn broni, amunicji oraz sprzętu wojskowego ujawnili w trakcie operacji »Shamshir« żołnierze zespołu szkoleniowego POMLT 2 i Zgrupowania Bojowego Bravo z bazy Warrior. 9 sierpnia br. w trakcie akcji cordon & search, prowadzonej w ramach operacji pod kryptonimem Shamshir, bazując na informacjach Służby Kontrwywiadu Wojskowego, zespół szkoleniowy POMLT 2, przy współpracy zespołu OMLT 2 (grupa doradczo-szkoleniowa) Zgrupowania Bojowego Bravo, a także sił afgańskiej armii i policji, odkrył magazyn broni, amunicji oraz sprzętu wojskowego znajdujący się w miejscowości Baha od Din. W trakcie przeszukania

znaleziono m.in. ręczny granatnik przeciwpancerny RPG-7, granaty, ładunki miotające do PG7, broń krótką i automatyczną oraz duże ilości amunicji. Wśród zarekwirowanych przedmiotów ujawniono także skradzione mundury afgańskiego wojska. Znaleziona broń oraz sprzęt wojskowy po przeprowadzonej wstępnej kwalifikacji oraz ocenie zostanie przekazana Afgańskim Siłom Bezpieczeństwa” – oficjalna strona MON, http://isaf.wp.mil.pl/pl/1_1056.html.

Epilog

„Są drogi, którymi nie należy podążać, armie, których nie należy atakować, fortece, których nie należy oblegać, terytoria, o które nie należy walczyć, zarządzenia, których nie należy wykonywać”. Sun Tzu, Sztuka wojny

Powyższy cytat chyba najlepiej obrazuje moją osobistą opinię na temat wojny w Afganistanie. Trwający od kilkudziesięciu lat[30] konflikt zbrojny dla wielu Afgańczyków już dawno pozostaje niezrozumiały. Dodatkowo podziały religijne, narodowościowe (kilkanaście narodowości), plemienne (ocenia się, że plemion w tym kraju jest około 150) oraz przywiązanie do poszczególnych regionów rodzą kolejne problemy wewnętrzne, które przekładają się na demografię, układ ugrupowań politycznych i krajowe siły militarne ANA i ANP.

Kontakt ogniowy w Jomojeh-Jomojeh

Wydawać by się więc mogło, że prawie 150 tysięcy policjantów ANP (stan na wrzesień 2012 roku) i ponad 200 tysięcy żołnierzy ANA nie powinno mieć większych problemów z kontrolą nad Afganistanem. Niestety siły militarne Afganistanu mają wielki problem z morale rekrutów. Na porządku dziennym są: dezercja, niesubordynacja, kradzieże, łapówkarstwo, nawet przemoc i zabójstwa. Taka sytuacja skutkuje brakiem jakiejkolwiek motywacji do służby. Do tego dochodzi analfabetyzm uniemożliwiający edukację żołnierzy i policjantów, którzy tak naprawdę nie widzą celu walki. Odmienna narodowość i system plemienny, który zakorzeniony jest w umysłach żołnierzy i funkcjonariuszy policji, powoduje, że brakuje im wiary w wartości, o które walczą. Islamska Republika Afganistanu niżej stoi w ich hierarchii niż plemię i narodowość oraz religia, która jest

motorem napędowym talibów. W konflikt afgański zaangażowanych jest kilkadziesiąt tysięcy bojowników związanych z różnymi ugrupowaniami. Rebelianci niejednokrotnie, jak to opisywałem w książce, są z jednej wioski bądź łączą ich więzy krwi z żołnierzami czy policjantami, co sprzyja brakowi zaangażowania w służbę. Ciężko mieć na wojnie sojuszników, którym bliżej ideowo i religijnie do przeciwników, a wyrocznią dla jednych i drugich jest mułła, „najmądrzejszy” człowiek w wiosce, z której niejednokrotnie jedni i drudzy pochodzą. Szeregowi żołnierze i policjanci to w większości słabo lub wcale niewykształcona ludność wiejska. Niestety bez zwycięstwa nad ich umysłami mało prawdopodobne jest zwycięstwo militarne nad talibami. Dopóki Afgańczycy sami nie poczują chęci zmiany, każda interwencja w mojej ocenie jest skazana na porażkę. Pytanie dalej pozostaje otwarte. Czy siły militarne Afganistanu uwierzą w końcu w wartości Islamskiej Republiki Afganistanu, czy też mimo lepszego wyposażenia i uzbrojenia przegrają z rebeliantami o nieporównywalnie większym zaangażowaniu ideowym, uważającymi się za jedyną armię Islamskiego Emiratu Afganistanu? Rozpatrując szerzej ten problem, nie należy zapominać, że wbrew pozorom nie jest to tylko wojna wewnętrzna. W opisany konflikt zaangażowanych jest wielu międzynarodowych graczy – od Półwyspu Arabskiego, poprzez Waszyngton, Moskwę i Pekin, po Delhi, Islamabad i Teheran. Mimo ogromnych środków, jakie pochłonęła misja ISAF-u, w której ramach dokonano restrukturyzacji i modernizacji w miarę nowoczesnej jak na warunki Afganistanu armii i policji, kraj ten nadal będzie obiektem toczącej się w Azji walki o wpływy nowych potęg azjatyckich. Ta walka dopiero się na dobre rozpoczyna. Samotne siły afgańskie ANA i ANP nie będą miały na jej przebieg żadnego wpływu.

Bitwy wygrane medialnie. Wojna przegrana po cichu „[…]

W momencie

największego

zaangażowania

w operacji

ISAF

w Afganistanie Polska przyjęła odpowiedzialność za prowincję Ghazni (VIII zmiana od 28.10.2010 roku), w której miała ok. 2600 żołnierzy i pracowników wojska oraz 400-osobowy odwód w Polsce. Polski kontyngent wyposażony był w: 128 kołowych transporterów opancerzonych (KTO) Rosomak, 88 MRAP, kołowe pojazdy opancerzone o zwiększonej odporności na miny i ataki z zasadzki (Mine Resistant Ambush Protected), 4 śmigłowce Mi-17, 6 śmigłowców Mi-24, 5 szt. 152 mm armato-haubic DANA, 1 radar rozpoznania artyleryjskiego LIWIEC oraz bezpilotowe środki rozpoznawcze (BSR) »Aerostar«, »Orbiter« i »Scan Eagle« […]. W programie odbudowy prowincji Ghazni zrealizowano 194 projekty pomocowe, w tym: 99 projektów infrastrukturalnych, 50 szkoleniowych i 45 zakupowych obejmujących budowę dróg (40 km), wodociągów (25 km), mostów (5), szkół, przedszkoli i domów dziecka (19), hydroelektrowni (3), zapór wodnych (4), oczyszczalni ścieków, wysypisk śmieci, studni (30), spalarni odpadów medycznych (10), wyremontowano szpitale (4), rozbudowano sieć energetyczną m. Ghazni, zmodernizowano bazary (4), zagospodarowano obszary zielone i tereny usługowo-techniczne (9), przeszkolono 4 tys. osób w zakresie sprawowania administracji, sądownictwa, szkolnictwa i aktywizacji zawodowej oraz wyposażono 130 obiektów użyteczności publicznej na łączną kwotę ponad 80 mln złotych. Chociaż kwota ta nie jest duża w porównaniu z państwami bogatszymi od Polski, to zrealizowane projekty były bardzo udane, ponieważ potrzeba ich realizacji za każdym razem uzgodniona była z miejscową ludnością. Jednym z największych osiągnięć PRT w zakresie bezpieczeństwa w prowincji Ghazni było utworzenie Centrum Zarządzania Kryzysowego. […] Koszty finansowe, jakie poniósł nasz kraj, to około 8 miliardów złotych…”[31]. Czytając powyższy tekst, można odnieść wrażenie, że misja w Afganistanie to pokaz możliwości polskiej armii i niekończące się pasmo sukcesów polskich żołnierzy. Nie tylko nasze media są tak optymistyczne. Światowe media, opłacane przez rządy państw NATO, od kilkunastu lat karmiły opinię publiczną informacjami, że wojna w Afganistanie jest misją stabilizacyjną, szkoleniową, doradczą i kwestią niedługiego czasu jest pełny sukces prowadzonej operacji. Niestety z roku na rok było tylko gorzej, porażki przykrywano mało znaczącymi sukcesami oraz na szybko

i chaotycznie opracowywanymi nowymi koncepcjami, które dla lepszego efektu propagandowo nagłaśniano. W rezultacie zmieniano tylko nazwy prowadzonych działań, a koszty i straty dalej rosły proporcjonalnie do zaangażowania państw. Powyższe działania okazywały się albo mało trafne, albo kosmetyczne i w żaden wymierny sposób nie spowodowały znaczących zmian na arenie konfliktu. Wróćmy do naszego udziału w misji stabilizacyjnej. Polacy odpowiadali za bardzo ważną prowincję Ghazni, przez którą biegła jedna z ważniejszych dróg lądowych Afganistanu. Nasze dowództwo miało stosunkowo dużą swobodę decyzyjną w podejmowaniu działań. Tyle że kontrola tego obszaru wymagała większych sił niż praktycznie pojedyncza grupa brygadowa o składzie około 2200–2600 żołnierzy, w tym logistyka. Praktycznie do działań kinetycznych pozostawały dwa wzmocnione bataliony rozlokowane w kilku bazach. Nie będę się pastwił nad wyposażeniem naszego kontyngentu, ale prócz naprawdę dobrych transporterów Rosomak nie mieliśmy sprzętu do działań kinetycznych takiego jak śmigłowce, które w nowoczesnej wojnie są wręcz nieodzowne, by w porę zainterweniować w miejscach zapalnych. Samodzielna Grupa Powietrzna, złożona z czterech Mi-17 i sześciu Mi-24 ulokowanych w FOB Ghazni, to po prostu za mało, szczególnie jeśli chodzi o śmigła transportowe. Mógłbym w tym miejscu napisać elaborat na temat zapotrzebowania na polskie śmigłowce bojowe i transportowe w takim kraju jak górzysty Afganistan, nieposiadającym sieci dróg transportowych, ale myślę, że wystarczy dać za przykład brak w polskich siłach MEDEVAC-u zwykłej „karetki powietrznej” umożliwiającej szybki transport rannych z pola walki. Oczywiście Amerykanie nas zabezpieczyli, ale to nie jest rozwiązanie, jeśli aspiruje się do samodzielnego ponoszenia odpowiedzialności za całą prowincję, a kończy na próbie, zaznaczam: próbie, utrzymania bezpieczeństwa w stacjonujących bazach i na jednej drodze Highway 1, i to na odcinku około 200 kilometrów. Nowoczesna wojna w ostatnich latach opiera się na siłach specjalnych i służbach specjalnych, które przemieszczają się na śmigłowcach. Mamy dwie jednostki specjalne TF-49 i TF-50, ale żołnierze tych pododdziałów najzwyczajniej w świecie nie mieli jak działać, bo nie było na czym, a prowincja duża. Tylko wsparcie amerykańskim sprzętem pozwalało na

wykonywanie zadań. Problemy naszej armii nie wpłynęły na przebieg całego konfliktu, gdyż siły ISAF-u miały wprost druzgocącą przewagę w sprzęcie i w wojsku. W celu pokazania przewagi wojsk NATO oraz dysproporcji sił wojskowych przedstawiam ilościowe zaangażowanie w cztery największe konflikty, jakie miały miejsce na terenie Afganistanu przez ostatnie 170 lat: • I wojna brytyjsko-afgańska (1839–1842) – około 40 tysięcy żołnierzy brytyjskich; • II wojna brytyjsko-afgańska (1878–1880) – około 50 tysięcy żołnierzy brytyjskich; • III wojna brytyjsko-afgańska (1919) – około 80–100 tysięcy żołnierzy brytyjskich; • Radziecka interwencja w Afganistanie (1979–1989) – 118 tysięcy Rosjan plus 40 tysięcy Afgańczyków lojalnych wobec komunistycznego rządu. Interwencja NATO w Afganistanie trwa od 2001 roku do dziś. W szczytowym momencie, to jest w 2010 roku, wojska ISAF-u liczyły 140 tysięcy żołnierzy plus siły afgańskie ANA i ANP – w sumie 350 tysięcy. To, jak by nie liczyć, 500 tysięcy żołnierzy. Półmilionowa armia doskonale wyposażona w najnowszą technologię (kilka tysięcy pojazdów opancerzonych, kilkaset samolotów bojowych) – przeciwko partyzantce rebeliantów, która według oficjalnych danych liczy około 100 tysięcy bojowników bez samolotów, bez pojazdów ciężkich. Faktem jest, że topografia kraju sprzyja działalności partyzanckiej i jest wielkim sprzymierzeńcem rebeliantów. Nie bez znaczenia jest też pomoc finansowa z państw muzułmańskich oraz napływający młodzi fanatycy z różnych państw traktujących wojnę jako krucjatę przeciw niewiernym. Niezbyt to pocieszające, ale zawsze. Tak czy inaczej, konflikt trwający od 2001 roku przyniósł już dziesiątki tysięcy zabitych i rannych. Poniżej zestawienie strat od początku konfliktu, tych oficjalnych i tych mniej. Straty ogółem oficjalnie (liczba zabitych)[32]: • 15 tysięcy afgańskich wojskowych, w tym aliantów 3400; • 30 tysięcy rebeliantów; • 15 tysięcy zabitych cywilów, w tym około 70% z rąk talibów.

Nieoficjalnie według badań przeprowadzonych przez uniwersytecki Instytut Watsona w latach 2001–2014 w Afganistanie zginęło około 27 tysięcy cywilów, a drugie tyle było rannych w wyniku działań wojennych. Inne źródło podaje, że straty były o wiele większe. Mając na uwadze, że konflikt rozlał się też na zachodnią część Pakistanu, można uznać, że ofiar cywilnych i wojskowych w obu krajach jest niemal 149 tysięcy, a 162 tysiące osób odniosło poważne obrażenia[33]. Wojna oficjalnie nierozstrzygnięta, nieoficjalnie – największa porażka NATO. Zakładane cele nie zostały osiągnięte. Bojownicy TB dalej mają się dobrze, w dodatku opanowali znaczną część kraju, a narkotyki w dalszym ciągu są produkowane w takiej samej ilości. Sukcesów było jak na lekarstwo, a jeśli chodzi o straty w postaci rannych i zabitych żołnierzy wojsk NATO – dane podałem wyżej i są one ogólnie dostępne. Inaczej ma się sprawa strat w sprzęcie wojskowym – tu informacje są, mówiąc delikatnie, mało prawdziwe. Nie będziemy tu rozpatrywać, jak to się ma do całego NATO – skupmy się na Wojsku Polskim. Po oficjalnym zestawieniu za 2015 rok przedstawiam moje, czysto subiektywne. Wojsko Polskie w Afganistanie w latach 2002–2014, oficjalnie: • służyło 28 tysięcy żołnierzy; • zginęło 45, w tym 43 żołnierzy i 2 cywili; • poszkodowanych w działaniach bojowych zostało 869 żołnierzy i pracowników wojska, w tym 361 zostało rannych (okres ich opieki medycznej trwał dłużej niż 7 dni). Straty w sprzęcie: • 8 rosomaków; • 3 helikoptery Mi-24; • 3 samoloty bezzałogowe. Tak naprawdę, jeśli ktoś bardziej interesuje się wojskiem, wie, że w Afganistanie było około 12–14 tysięcy polskich żołnierzy, 28 tysięcy to liczba uczestników kolejnych zmian. W praktyce co trzeci żołnierz był w Afganistanie na dwóch–trzech zmianach, a nawet i więcej. Z wojska odeszła już jedna trzecia weteranów, więc tak naprawdę z doświadczeniem

wojennym mamy obecnie czynnych maksymalnie od 8 do 10 tysięcy żołnierzy. Rannych 361 – oficjalnie, ale nikt nie pisze o stresie pola walki, a tu straty to co najmniej 600–800 żołnierzy. Straty sprzętowe – 8 rosomaków. W mojej ocenie liczba 30 jest bardziej odpowiednia, bo remonty tych rozwalonych na IED kosztowały co najmniej tyle, ile zakup 30 nowych rosomaków dla wojska. Trzeba do tego dodać zniszczone humvee, MRAP-y, ciężarówki itp. To też około 50 pojazdów. Łącznie około 80 jednostek sprzętowych zniszczonych. Jakie straty zadaliśmy przeciwnikowi? Nasza armia nie jest skora do podawania liczby wyeliminowanych i zatrzymanych rebeliantów, tym bardziej boją się tego nasi politycy, ale jeśli się poczyta i zestawi wojskowe relacje na stronach oficjalnych oraz własne informacje, to łatwo o wniosek, że przeciwnik poniósł bardzo duże straty w walce z polskimi oddziałami. Poniżej podaję straty orientacyjne. W trakcie misji polscy żołnierze według źródeł MON zabili około 800– 1200 osób, około 1500 było rannych, a 3 tysiące zatrzymanych[34]. 28 grudnia 2014 roku, po 13 latach, zakończyła się misja ISAF (International Security Assistance Force) w Afganistanie. Należy pamiętać, że ISAF to druga z kolei misja wojenna po Enduring Freedom w bazie Bagram, w której uczestniczył stuosobowy kontyngent, składający się głównie z żołnierzy wojsk inżynieryjnych, logistyków i operatorów GROM. Trwała pięć lat, od 2002 do 2007 roku. Zakończenie w 2014 roku ISAF-u było zarazem inauguracją szkoleniowo-doradczej misji Resolute Support. Nowa misja jest znacznie mniejsza, jednak w dalszym ciągu realizowana w warunkach wojennych i trwa do dnia dzisiejszego.

Mentalność – główny problem Myślę, że jednym z powodów braku sukcesu tej krucjaty był brak pomysłu i wzorowanie się na starych schematach. Nie wyciągnięto wniosków z lekcji Brytyjczyków i Rosjan. Stratedzy z NATO „bezmyślnie” powielili plany poprzedników, mając nadzieję, że wniesienie kaganka oświaty

i demokracji podpartego milionami dolarów zmieni mentalność ludzką w ciągu kilku lat. Nikt nie chciał przyjąć do wiadomości, że społeczność muzułmańska podzielona ze względu na narodowość oraz wewnętrznie na plemiona nie jest na obecnym etapie rozwoju zainteresowana takim ustrojem jak demokracja. Nie uważa jej za dar od Boga i nie zamierza z niej korzystać. Mentalnie społeczeństwo Afganistanu jest w naszych wiekach średnich, bliżej im do chłopów feudalnych niż do społeczności XXI wieku. To, że obsługują komputer czy telefon i jeżdżą samochodami, nie zmieni ich od razu w nowoczesnych Europejczyków czy Amerykanów. Do takiej przemiany potrzebne są dziesiątki lat edukacji i kilka pokoleń. Natowscy eksperci nie chcieli zauważyć problemu czysto mentalnego. Cała przygotowana strategia opierała się i opiera na wprowadzeniu zasad i standardów panujących w zachodnim świecie. Nikt nie wziął pod uwagę decydującego czynnika – że tak naprawdę Afgańczycy nie chcą naszej demokracji, boją się jej i uważają ją za zepsucie moralne. Kobieta w mini paradująca po afgańskiej wiosce w najlepszym razie zostałaby zgwałcona lub ukamienowana, i to wcale nie przez talibów, tylko przez zwykłą społeczność lokalną. Pies nie jest przyjacielem człowieka, tylko zwierzęciem nieczystym, o głaskaniu nie ma mowy, można co najwyżej go kopnąć. Takie przykłady mógłbym mnożyć – myślę, że najbardziej jaskrawe jest to, że dla talibów straty w ludziach nie mają żadnego ujemnego znaczenia, wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej napędzają ich machinę wojenną: Super. Możesz zginąć za Allaha. To święta wojna.

Mur Już w starożytnych Chinach istniało powiedzenie: armia zginie, jeśli nie ma zaopatrzenia, jeśli nie ma żywności i jeśli nie ma pieniędzy. W okresie letnim tabuny muzułmańskich fanatyków ruszały na pielgrzymkę do Afganistanu, aby wziąć udział w świętej krucjacie. Fanatyk nie patrzy na straty materialne. Tymczasem granica jest otwarta, a zaopatrzenie i ludzki materiał dostarczane regularnie. Rzadko kiedy poważniejsze dostawy uzbrojenia zostały przechwycone przez ISAF. Bojownicy bez żadnych większych

problemów poruszają się po Afganistanie – wystarczy być nieuzbrojonym i nie ma powodu do zatrzymania. W planach konfliktu nie wzięto pod uwagę choćby oceny brytyjskich analityków, którzy oceniając możliwość sukcesu NATO w wojnie w Afganistanie, stwierdzili, że efekt pozytywnych zmian może nastąpić po 25–30 latach obecności wojsk koalicji. W tej sytuacji separacja Afganistanu poprzez uszczelnienie granic zewnętrznych jest jak najbardziej uzasadniona. Niestety nie położono na ten aspekt odpowiedniego nacisku, umożliwiając w ten sposób dalsze zaopatywanie rebeliantów. A wystarczyło przeanalizować konflikt Izraela z Palestyną. Mur tam zbudowany nie rozwiązał sporów, ale zredukował falę terroru o 80%. Można pomyśleć, że to głupi pomysł, ale wbrew pozorom najbardziej skuteczny. Nikt tak naprawdę nie zadbał o uszczelnienie granicy z Pakistanem. Podejmowane działania skupiły się na utrzymaniu największych miast i skupisk ludzkich oraz głównych szlaków komunikacyjnych, w tym HW1. Talibowie nie jeżdżą HW1 – oni organizują na niej zasadzki! Pakistan już zaczął budować mur. Co prawda późno, ale jednak. Ktoś powie, że to nie jest rozwiązanie na dłuższą metę. Zgadzam się, na dłuższą nie, ale na obecną chwilę moim zdaniem jak najbardziej tak.

s2x – formacja jak najbardziej potrzebna w wojnie hybrydowej Wywiad i kontrwywiad wojskowy, w tym wywiad taktyczny, to niestety bolączka nie tylko naszej armii, ale całego NATO. Na dodatek tak naprawdę nikt go poważnie nie traktuje. Niby jest HUMINT, niby są połączone komórki wywiadów i kontrwywiadów armii sojuszniczych, ale to wszystko jest słabo wyraziste, małe i mówiąc wprost niedecyzyjne. Zachodni specjaliści do spraw terroryzmu międzynarodowego od jakiegoś czasu twierdzą, że mamy nowy rodzaj działań zbrojnych określany jako wojna hybrydowa. Prowadzone są dyskusje, pisane elaboraty na temat nowych technik prowadzenia wojny. Niestety wszystkie

te dyskusje, elaboraty nie przekładają się na efekty w działaniach NATO. Obserwując działania Rosji na Ukrainie, można jasno stwierdzić, iż odrobiła lekcje z Afganistanu i doskonale połączyła działania kinetyczne ze wsparciem informacyjnym. Za każdym ruchem jej „zielonych ludzików” stali ludzie z GRU, którzy na bieżąco zdobywali informacje poprzez swoją siatkę agentów w terenie. Wszystkie działania rosyjskich jednostek specjalnych były dokładnie przemyślane. W pewnym momencie podczas kryzysu na Ukrainie Rosja dysponowała około 50 tysiącami żołnierzy przy granicy z Ukrainą. Gdy kryzys nabrał tempa, Rosjanie wbrew przewidywaniom Zachodu nie przekroczyli granicy jak w wojnie konwencjonalnej, ale sięgnęli po niestandardowe środki, jak choćby „zielonych ludzików”, lokalne grupy militarne. Rosja wykorzystując zróżnicowane techniki medialne, wzmocniła przekaz informacyjny w środkach masowego przekazu, równocześnie siejąc dezinformacje przez wyspecjalizowaną armię trolli internetowych. Państwa zachodnie wraz z USA nie potrafiły sobie poradzić z takim prowadzeniem działań wojennych, okazując całkowitą bezsilność. W NATO do tej pory nie wiedzą, jak oficjalnie zareagować na takie działania. Wciąż jest debata, czy to jest prowokacja, czy nie. Czy te działania są bliższe wojnie hybrydowej, czy bardziej mają cechy konfliktu asymetrycznego. Osobiście skupiłbym się na przeciwdziałaniu, ale nie mnie o tym decydować. Dlaczego o tym piszę w książce poświęconej wojnie w Afganistanie? Ano dlatego, iż w Afganistanie od lat trwa wojna hybrydowa mająca cechy działań asymetrycznych. Zgodnie z definicją rebelianci znacząco odbiegają poziomem technologicznym, kulturowym od sił koalicji, a angażowane siły i środki NATO są niewspółmierne do rozmachu prowadzonych działań. W Afganistanie nie istnieje regularna linia frontu, którą sztabowcy mogliby narysować na mapie, a mimo to wojna przybrała na sile, rozlewając się na inne kraje w postaci zamachów terrorystycznych. Tam też obce państwa Zatoki Arabskiej czy Pakistan mają swoich „zielonych ludzików”. Wojna trwa też w internetowych środkach przekazu i z roku na rok przybiera na sile dzięki opłacanym armiom wyspecjalizowanych trolli. NATO niestety nie odrobiło lekcji z Iraku, gdzie po spektakularnym

sukcesie nastąpiła totalna porażka w postaci Państwa Islamskiego i zdemolowanej Syrii. Wojny w XXI wieku to wojny hybrydowe i asymetryczne. Tych wojen nie toczy się już tylko przy udziale dywizji czołgów i brygad zmechanizowanych, gdyż zmienił się przeciwnik, który w dodatku narzucił nam nowe zasady gry. Czy mam rację? Sukces Rosjan pokazuje, że tak. W końcu Rosjanie mają Krym, a oficjalnie regularna armia tam nie wkroczyła. Nie było masowych bombardowań ani niszczenia całych miast przez czołgi i artylerię. W Afganistanie też nie ma regularnej wrogiej armii, a mimo to wojska rządowe i koalicji są ciągle atakowane, a ludność cywilna terroryzowana. Taka jest brutalna prawda. Konflikt w Afganistanie trwa już ponad 16 lat, rozpoczął się identycznie jak w Iraku, spektakularnym sukcesem armii USA. Niestety zmierza do takiego samego końca, czyli przegranej. Począwszy od 2001 roku, wojna w Afganistanie kosztowała amerykańskich podatników co najmniej 900 mld dolarów. Po 16 latach konfliktu na obszarze całego Afganistanu działa przeszło 20 różnych organizacji terrorystycznych, wspieranych przez obce państwa, które oficjalnie nie popierają terroryzmu i rebeliantów. Talibowie stają się coraz silniejsi. Większość Afgańczyków obawia się konfrontacji z talibami z powodu ekstremistycznych poglądów i brutalności ich postępowania. Rebelianci w dużej mierze należą do plemion pasztuńskich skonfliktowanych z zamieszkującymi Afganistan Hazarami, Tadżykami i Uzbekami. Liczba zamachów terrorystycznych rośnie z roku na rok. Wojska koalicji powoli tracą grunt pod nogami. Czy jest szansa na wygranie tej wojny hybrydowej… Uważam, że na pewno nie w sposób konwencjonalny. Bitwa o serca i umysły Afgańczyków została już dawno przegrana. Jesteśmy dla dużej części miejscowej ludności w najlepszym razie nierozgarniętymi białymi, a w najgorszym przypadku niewiernym okupantem, który kala ziemię muzułmańską i którego należy przegnać z ojczystej ziemi. W przypadku Afganistanu należy określić nowy minimalistyczny cel. A celem w tym przypadku jest powstrzymanie ponownej transformacji Afganistanu w bezpieczne siedlisko dla terrorystów. Można jednak

dokonać tego mniejszym nakładem sił konwencjonalnych. Celem nie może już być budowa demokratycznego ani nawet silnego państwa afgańskiego, bo to mrzonki, z którymi czas już się rozstać. Rodzi się pytanie, w jaki sposób i jakimi narzędziami? Odpowiedź jest prosta. Na akcje hybrydowe trzeba odpowiedzieć reakcją hybrydową. Konwencjonalne prowadzenie wojny zawiodło na całej linii. Na chwilę obecną w dalszym ciągu tylko potencjał wojskowy NATO jest najbardziej skutecznym orężem w walce z terroryzmem. Jednak nową strategię walki winien charakteryzować zwiększony udział służb wywiadu i kontrwywiadu, które w swoich działaniach powinny ściśle współpracować z jednostkami wojskowymi w terenie, a w szczególności z siłami specjalnymi. Można więc odnieść wrażenie, że polskie wojskowe służby specjalne nie robią nic, co można nazwać przygotowaniem do ewentualnego konfliktu zbrojnego. SWW i SKW tak zostały „ucywilnione”, że ich udział w ewentualnym konflikcie zbrojnym jest mocno wątpliwy. Mam wrażenie, iż w wypadku wojny pracownicy SKW i SWW pewnie pójdą do domu. Ciekaw jestem, czy wiedzą o tym politycy. Wywiad i kontrwywiad wojskowy powinny być w rękach żołnierzy, bo mają pracować na rzecz armii. To, że został jej odebrany, uczyniło armię ślepą i głuchą. Ta książka powstała na podstawie moich wspomnień z Afganistanu, jest subiektywną relacją przeżyć. Wnioski, które przedstawiam na koniec, płyną z mojej indywidualnej oceny. Mogę tylko dodać, że polski żołnierz, mimo niedoboru w nowoczesnym uzbrojeniu, wynikającym z braku konkretnych działań polskich polityków odpowiedzialnych za zakup sprzętu, stanął na wysokości zadania i wypełnił je z należytą starannością, płacąc za to najwyższą cenę. Na zakończenie prywatne zestawienie autora z pobytu w Afganistanie w suchych liczbach: w rejonie działań wojennych spędził 345 dni. W tym czasie wziął udział w 107 patrolach bojowych (w tym w lotach bojowych i rozpoznawczych śmigłowcami w działaniach jednostek specjalnych). Czynnie uczestniczył w kilkunastu operacjach bojowych organizowanych przez Zgrupowanie Bojowe Bravo, między innymi:

„Garden Roses”, „Thunder VIII”, „Cztery Pióra”, „Khanjar”, „Shamshir”. Podczas działań kinetycznych uczestniczył w 23 kontaktach ogniowych i dwóch poważniejszych zasadzkach organizowanych przez talibów. Do patroli bojowych nie wlicza wyjazdów samodzielnych poza bazę w celu podebrania źródła na spotkanie, bo tych było grubo ponad 200. W FOB Warrior przeżył ponad 100 ostrzałów rebelianckich (po setnym ostrzale bazy przestał liczyć).

30 Autor przyjmuje za datę rozpoczęcia konfliktu zbrojnego w Afganistanie początek interwencji byłego ZSRR 29 grudnia 1979 roku. 31 http://isaf.wp.mil.pl/pl/1_2486.html 32 Wojna w Afganistanie (od 2001), Wikipedia.pl, https://pl.wikipedia.org/wiki/ Wojna_w_Afganistanie_(od_2001)#cite_note-1. 33 Koszty wojny, Wyborcza.pl, http://wyborcza.pl/ 1,75399,18035450,Raport__Koszty_wojny___Od_roku_2001_zginelo_w_Afganistanie.html. 34 W trakcie najkrwawszej VII zmiany wyeliminowano 239 rebeliantów, 300 zostało rannych oraz 243 zatrzymanych – Polski Kontyngent Wojskowy w Afganistanie, Wikipedia.pl, https://pl.wikipedia.org/wiki/ Polski_Kontyngent_Wojskowy_w_Afganistanie.

Słowniczek AAF – anti-Afghan forces, skrót określający siły rebeliantów. ANA – Armia Afganistanu. ANP – Policja Afganistanu. Bichata – popularne określenie na drewniany barak koszarowy. CIMIC (Civil-Military Co-operation) – jednostki wojskowe odpowiedzialne za współpracę cywilno-wojskową w rejonie prowadzonych działań zbrojnych. Cordon & search – ang. otocz i przeszukaj. DANA – Samobieżna armatohaubica wz. 1977, kal. 155 mm. Działo samobieżne Dana jest zbudowane na podwoziu ciągnika kołowego Tatra T-815 VT Kolos o napędzie na wszystkie koła w układzie 8x8. Opancerzone nadwozie mieści w przedniej części przedział dowódcy i kierowcy, kolejną część stanowi obrotowa wieża, na końcu znajduje się 12-cylindrowy silnik wysokoprężny o mocy 345 KM. W przedziale bojowym – wieży – umieszczono armatohaubicę kalibru 152 mm zakończoną hamulcem wylotowym. Działo wyposażone jest w zmechanizowany, samoczynny układ zasilania. Do strzelania z działa są używane naboje m.in. z pociskami odłamkowo-burzącymi, przeciwpancernymi kumulacyjnymi, przeciwbetonowymi, oświetlającymi i dymnymi. Na wieży jest umieszczony przeciwlotniczy karabin maszynowy kalibru 12,7 mm. Działo jest wyposażone w środki łączności, obserwacji i kierowania ogniem oraz w urządzenia ochrony załogi przed promieniowaniem radioaktywnym i pożarem. DFAC, difak – stołówka. EOD (Explosive Ordnance Disposal) – amerykańskie wyspecjalizowane zespoły rozminowania. Fairchild A-10/OA-10 Thunderbolt II, nazwa kodowa Warthog –

pierwszy amerykański samolot bliskiego wsparcia sił lądowych Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. A-10 jest jednomiejscowym, efektywnym i bardzo odpornym na uszkodzenia, napędzanym dwoma silnikami turbowentylatorowymi samolotem szturmowym przeznaczonym do niszczenia czołgów, pojazdów opancerzonych i innych celów naziemnych (za: Wikipedia.pl, https://pl.wikipedia.org/ wiki/Fairchild_A-10_Thunderbolt_II). FOB (Forward Operation Base) – Wysunięta Baza Operacyjna. Galabija – długa koszula za kolana. Garden Roses – operacja, której głównym celem byłą poprawa bezpieczeństwa ludności dystryktu Gelan. „Operację przeprowadzili żołnierze stacjonującej na terenie Ghazni 3. Brygady Armii Afgańskiej oraz funkcjonariusze lokalnej policji. Afgańczyków dodatkowo wspierali polscy żołnierze ze Zgrupowania Bojowego «Bravo» oraz amerykańscy saperzy z Zespołu Oczyszczania Dróg RCP (ang. Road Clearance Package). Podjęte działania objęły kilka miejscowości położonych w dystrykcie Gelan, na którego terenie znajduje się polska baza Warrior. «Garden Roses» była operacją typu cordon & search. Wyznaczone miejscowości zostały otoczone szczelnym kordonem, a następnie dokładnie przeszukane przez afgańskich żołnierzy i policjantów. W wyniku wspólnych działań zatrzymano 4 osoby podejrzane o prowadzenie działalności przestępczej. Bardzo ważnym elementem operacji były tzw. działania niekinetyczne, prowadzone przez żołnierzy z Grupy Współpracy Cywilno-Wojskowej CIMIC (ang. Civil Military Co-operation) oraz Grupy Wsparcia Psychologicznego PSYOPS (ang. Psychological Operations). Najbardziej potrzebujący mieszkańcy otrzymali od nich pomoc humanitarną, m.in. żywność, ciepłe ubrania i koce oraz zabawki i artykuły szkolne dla najmłodszych. Odbyło się również spotkanie z przedstawicielami kilku miejscowości dystryktu, tzw. szura. Wojska koalicji reprezentowali m.in. dowódca Zgrupowania Bojowego «Bravo» ppłk Wiesław Lewicki oraz szef Polskiego Zespołu Specjalistów PRT (ang. Provincial Reconstruction Team – Zespół Odbudowy Prowincji) płk Andrzej Jarosz. Tematem rozmów były sprawy związane z bezpieczeństwem oraz realizacją projektów pomocowych na terenie dystryktu Gelan”. Źródło: oficjalna

strona MON. Hadżi – popularne w Afganistanie określenie na bazar. Helipad – angielskie określenie na lądowisko śmigłowców. Hesco – potężne płócienno-druciane wory wypełnione gruzem, piachem lub zwykłą ziemią, stawianych jeden na drugim niczym mury zamku wokół bazy. HIIDE – Handheld Interagency Identity Detection Equipment, urządzenie biometryczne wielkości aparatu fotograficznego, wyposażone w skaner do odcisków palców oraz dwa obiektywy: jeden do wykonywania zdjęć portretowych, drugi do fotografowania oka. Ma wbudowaną lampę błyskową i IR (podczerwień). Po kilku minutach oczekiwania na wyświetlaczu aparatu pojawia się informacja, czy sprawdzana osoba nie figuruje na liście poszukiwanych. HUMINT (human intelligence, rozpoznanie osobowe) – metoda wywiadowcza odnosząca się do danych otrzymywanych od osobowych źródeł informacji. Przykładowymi źródłami rozpoznania osobowego mogą być: mobilne elementy rozpoznawcze (patrole rozpoznawcze i zespoły dalekiego rozpoznania), posterunki obserwacyjne i inne. Wykorzystywanie tych źródeł odbywa się w zasadzie przez organy rozpoznawcze, ale nie tylko, gdyż tego rodzaju źródłami są również wszystkie inne elementy osobowe, które dzięki swoim zmysłom mogą odbierać wszystko, co dzieje się w ich otoczeniu: np. posterunki obserwacyjne, elementy rozpoznania lotniczego (mogą wykorzystywać środki wzmacniające odbiór i zasięg obserwacji), żołnierze, cywile, uchodźcy, eksperci i technicy z zakresu geografii, hydrografii, meteorologii itd. Pozyskać jako źródło można prawie każdego człowieka mającego informacje lub mogącego je mieć. Humvee – High Mobility Multi-Purpose Wheeled Vehicle (HMMWV), wielozadaniowy pojazd kołowy o wysokiej mobilności, popularnie zwany też hummerem. Jego produkcja rozpoczęła się w 1985 r. Wóz, potocznie zwany humvee, doczekał się wersji cywilnej, którą sprzedawano pod nazwą hummer (potocznie używano jej też w Wojsku Polskim). Do naszych wojsk lądowych trafiło ponad 200 sztuk samochodów w ramach amerykańskiej zagranicznej pomocy wojskowej, czyli Foreign Military Financing. Polskie siły służące

w Afganistanie korzystały z wypożyczonych od Amerykanów HMMWV. Żołnierze często odmawiali wsiadania do tych wozów, uważając, że są zbyt słabo opancerzone, i nazywając je „pułapkami dla załogi”. Humvee ma 4,6 m długości i aż 2,1 m szerokości. Waga minimalna wynosi około 2360 kg. Do napędu polskich egzemplarzy służą silniki Diesla V8 o pojemności 6,5 l. Rozwijają one moc 160 KM. Prędkość maksymalna pojazdu wynosi 113 km/h, zasięg zaś około 440 km. IED (ajdik) – improwizowany ładunek wybuchowy. ISAF (International Security Assistance Force) – Międzynarodowa Siła Wsparcia Bezpieczeństwa. JPEL (Joint Prioritized Effects List) – lista najgroźniejszych terrorystów uznawanych przez ISAF w Afganistanie. Kalata – zabudowania tworzą zamknięte gospodarstwo, otoczone dookoła wysokim glinianym murem. Za murami znajdują się nie tylko budynki mieszkalne i gospodarcze, ale również poletka z uprawami. Do każdej rodziny należy odrębna kalata. Kandak – batalion. Konflikt asymetryczny – starcie dwóch odmiennych typów organizacji, sposobów myślenia i działania, a często także nawet sposobów życia. Wbrew potocznemu rozumieniu konfliktu asymetrycznego nie można sprowadzać do starcia zbrojnego przy niewspółmiernej różnicy potencjałów strony silniejszej ze słabszą pod względem liczebności, techniki czy wyszkolenia (za: Wikipedia.pl, https://pl.wikipedia.org/ wiki/Konflikt_asymetryczny). Madrasa – szkoła koraniczna, zazwyczaj kompleks zabudowań wokół dziedzińca, w której znajdują się sale wykładowe oraz pokoje dla uczniów i nauczycieli. MEDEVAC (medical evacuation) – ewakuacja medyczna. MRAP (Mine Resistant Ambush Protected) – rodzina wojskowych pojazdów opancerzonych o zwiększonej odporności na miny. Mudżahedin (arab. dosł. święty wojownik) – mężczyzna uczestniczący w ruchu religijnym, społecznym lub wyzwoleńczym w krajach muzułmańskich lub zamieszkanych przez muzułmanów. Zwani bojownikami, mudżahedini w wielu krajach prowadzą walkę partyzancką przeciwko okupantom lub przeciw nieakceptowanej

władzy. NASF – Narodowe Siły Zbrojne Afganistanu. NDS – Służba Wywiadu i Kontrwywiadu Afganistanu. Nikab (arab. niqāb) – noszona przez muzułmanki jako część hidżabu (okrywają głowę i piersi) zasłona na twarz. OMLT (Operational Mentoring and Liaisoning Team) – Operacyjny Zespół Doradczo-Łącznikowy. Ochrona kontrwywiadowcza – pełen zakres działań operacyjnych zmierzających do zapewnienia dopływu informacji dotyczących osoby lub obiektu zainteresowania służby lub ochrony przed działaniami obcych służb specjalnych. W zakres tego pojęcia wchodzi również fizyczne zabezpieczenie obiektów i ochrona informacji niejawnej. QRF (Quickly Reaction Forces) – grupa szybkiego reagowania P/X – amerykańskie sklepy w bazie wojskowej, między innymi z asortymentem militarnym. pas szahida (zwany także pasem samobójców) – rodzaj specjalnego pasa lub kamizelki wypełnionej materiałami wybuchowymi. POMLT (Police Operational Menthoring and Liaison Team) – Operacyjny Zespół Doradczo-Łącznikowy ds. policji. PSYOPS – Wojskowa Grupa Wsparcia Psychologicznego. Rezydent – doświadczony tajny współpracownik kontrwywiadu; podlega mu sieć agenturalna i utrzymuje z nią kontakt w celu uzyskiwania informacji z innymi współpracownikami na terenie przeciwnika, z którymi kadrowy oficer kontrwywiadu ma z różnych przyczyn (dekonspiracja) utrudniony kontakt. RPG-7 – radziecki ręczny granatnik przeciwpancerny. Prostota obsługi, niski koszt i efektywność sprawiły, że stał się najpopularniejszym rodzajem broni w swojej klasie. PRT – Zespół Odbudowy Prowincji. Taktyczny wywiad osobowy – według współczesnych teoretyków wojskowych obecny model walki zbrojnej obejmuje trzy czynniki: manewr, rażenie i informację. Informacja lub jej brak jest zatem czynnikiem determinującym możliwość zwycięstwa lub przegranej. Rozpatrując znaczenie informacji we współczesnej walce zbrojnej, można powiedzieć o walce informacyjnej realizowanej w dwóch

sferach: rozpoznania (zdobywania informacji) oraz zakłócania informacyjnego i obrony informacyjnej. Komórki wywiadu mają wszystkie rodzaje wojsk armii Stanów Zjednoczonych. Ponadto na przykładzie 26. MEU (Marine Expeditionary Unit), jednostki ekspedycyjnej Korpusu Piechoty Morskiej USA, można zauważyć, że na wszystkich szczeblach dowodzenia są ulokowane zespoły wywiadowcze (J/G/S2X), które są odpowiedzialne za przepływ informacji o nieprzyjacielu, warunkach atmosferycznych i terenowych w rejonie działania, zbieranie i gromadzenie informacji wywiadowczych oraz ich dystrybucję. W składzie każdej z takich sekcji znajdują się: drużyna do spraw przesłuchań, jednostka interpretacji obrazów, drużyna kontrwywiadu, pluton topograficzny oraz komórka radiowywiadu. Komórki wywiadowcze poszczególnych szczebli dowodzenia armii USA zawierają 6 zasadniczych komponentów: 1) zespoły wywiadowcze szczebla korpusu (J2X), dywizji (G2X) oraz brygady (S2X); 2) zespół analiz wywiadowczych; 3) zespół analiz kontrwywiadowczych; 4) sekcję operacji taktycznych HUMINT (wywiad osobowy); 5) zespół kierowania operacjami; 6) taktyczne zespoły wywiadu osobowego. W trakcie prowadzenia operacji „Iracka Wolność” za informacyjne zabezpieczenie działań bojowych jednostek operacyjnych USA odpowiedzialny był tzw. taktyczny wywiad osobowy (TWO) – Tactical Human Intelligence, w skład którego wchodzili reprezentanci sił specjalnych, wywiadu osobowego i kontrwywiadu. Podstawową jednostką TWO był taktyczny zespół wywiadu osobowego (TZWO), w którym znajdowali się przedstawiciele służb specjalnych USA oraz państw sojuszniczych. Do podstawowych zadań TZWO należało: zdobywanie informacji od osób cywilnych, przesłuchiwanie zatrzymywanych i jeńców wojennych, przygotowywanie opracowań dotyczących planów oraz zdolności bojowej sił zbrojnych Iraku, udział w tłumaczeniu irackich dokumentów źródłowych, prowadzenie rozpoznania i obserwacji w wyznaczonych rejonach, wymiana informacji z sojusznikami, prowadzenie analiz na szczeblu taktycznym (za: http://www.specops.pl/forum/viewtopic.php?f=34&t=3464). SIGINT (signals intelligence) – rozpoznanie radioelektroniczne. TB – talibowie (określenie żargonowe).

TF-49 – jednostka GROM-u w Afganistanie. TIC (Troops in Contact) – kontakt ogniowy. TOC (Tactical Operation Center) – Centrum Operacji Taktycznych. Szura – zgromadzenie starszyzny, wioski, plemienia, itp. Wadi – po arabsku wodna dolina, suche formy dolinne występujące na obszarach pustynnych; w czasie pory deszczowej wypełniają się wodą, tworząc niekiedy wartkie, szerokie, długie i kręte rzeki. Weapon & cache – skład broni i amunicji. WIT (Weapon Intelligence Team) – Zespół Rozpoznania Środków Walki.

Related Documents

Kafir - Kontakt
January 2021 1

More Documents from "Tomasz Mularewicz"